Zobaczyłam go znienacka w polskiej telewizji parę tygodni temu. To trwało zaledwie kilka sekund. Nie mogłam się pomylić, bo jego nazwisko widniało na pasku.
To było w latach 1986 - 88. Druga nieudana próba zalegalizowania stałego pobytu i otrzymania zielonej karty w Stanach Zjednoczonych. Pracowałam jako "housekeeper" w amerykańskim domu u niezwykle bogatego przedsiębiorcy i jego niezrównoważonej psychicznie żony. Tak właśnie nam poradzono, mnie i mojemu małżonkowi - praca w prywatnym domu przez 1,5 -2 lata w trakcie których, pracodawcy wystąpią dla nas o pobyt stały, za pośrednictwem adwokata. Wszystko co się tam działo przez 18 miesięcy jest złym snem, do którego nie bardzo mam ochotę wracać zbyt szczegółowo. Chodzi tutaj głównie o prawnika, który na zlecenie naszego pracodawcy miał się zająć załatwieniem zielonej karty. Jeździliśmy do jego biura kilka razy, dzwoniliśmy kilkanaście. Za każdym razem zapewniał nas, że wszystko toczy się normalnym trybem i będzie załatwione w swoim czasie. Czas jednak mijał, atmosfera u naszych pracodawców była coraz trudniejsza do wytrzymania i moje telefony do biura prawniczego stały się coraz częstsze. Któregoś dnia, sekretarka oznajmiła mi, że pan X chce ze mną pomówić na linii prywatnej. Zatkało mnie, kiedy odezwał się najczystszą polszczyzną: - Ryzykuję bardzo dużo, ponieważ prowadzę na stałe interesy pani szefa. Nie mam jednak sumienia oszukiwać pani dłużej. Nic nigdy nie zostało wszczęte. Chodziło tylko o to, żeby was przetrzymać u siebie jak najdłużej. Mam wyraźne polecenie, aby was zwodzić i nic nie załatwiać. Dlaczego? Bo wszyscy doskonale wiedzą, że po otrzymaniu papierów odejdziecie w poszukiwaniu innej pracy.
To było ponad 20 lat temu. Trudny okres z przeszłości przesunął się błyskawicznie w mojej świadomości. To niby nic wielkiego, ale przez moment wszystko wokół mnie znieruchomiało.
X wygląda znakomicie, jest cenionym doradcą, człowiekiem sukcesu. Wtedy był pracownikiem firmy adwokackiej i zajmował się takimi nieważnymi sprawami, jak nasza fikcyjna, zielona karta. Prawdopodobnie już o tym dawno zapomniał. I dobrze. Niech mu się wiedzie jak najlepiej.
poniedziałek, 27 kwietnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Mieliście cholernego pecha. Przykro mi...
OdpowiedzUsuńNie było nam pisane, tak myślę. Prawdopodobnie nie wszystko czego pragniemy, jest dla nas dobre lub słuszne. Trzeba próbować, ale też umieć odpuścić. To ostatnie było dla mnie zawsze najtrudniejsze :)
OdpowiedzUsuńChoć na tyle miał odwagi, żeby w końcu powiedzieć... Taka szuja nie do końca...? Wielkiej niepamięci i uśmiechów ponad to.
OdpowiedzUsuńStaram się zrozumieć postępowanie ludzi, oddzielając osobiste emocje, które nieodłącznie zawsze przecież nam towarzyszą. Może nie był szują, a jedynie lojalnym pracownikiem? To skomplikowane. Czasem trudno jest postąpić "w porządku" wstosunku do każdego. Bardzo Ci dziękuje za komentarz i ciepłe słowa. Jak widzisz, moje emocje jeszcze nie wygasły, bo gdyby tak było, nie opisałbym tego zdarzenia. Pozdrawiam ciepło :)
OdpowiedzUsuńWiem, jak to jest, kiedy coś wypływa nagle z pozornej niepamięci i, cholera, to coś nie jest przyjemne. To coś potrafi bardzo namieszać i czasem długo trwa zanim emocje zaczną nadążać za rozumem. Będę wpadać. 3mSIĘ
OdpowiedzUsuńWpadaj kiedy tylko chcesz, ja się 3m i Ty też :)
OdpowiedzUsuń