czwartek, 31 grudnia 2009

Ostatni dzień w tym roku

Trzy lata w Polsce upłynęły mi błyskawicznie.
Decyzji o powrocie nie żałuję, bo bywam tutaj w dużo lepszym nastroju. Nie mam za kim tęsknić :)
Forsy nie mam, karierę zawodową mam przechlapaną definitywnie.
Gdybym miał rodzinę na utrzymaniu, to wróciłbym dawno tam, skąd przyjechałem. Jestem jednak sam, a rodzice mają się skromnie, ale generalnie całkiem dobrze.
Wiele rzeczy mnie tu irytuje lub wręcz wkurza.
Wiele innych - intryguje, zastanawia, zachwyca, a najczęściej śmieszy.
Jedno jest pewne: nic tutaj nie jest mi obojętne.

Życzenia noworoczne?

Żyjmy świadomie chwilą, bo życie jej cząstką jest.

środa, 23 grudnia 2009

Życzenia



Gwiazdki z nieba dla każdego z Was !

sobota, 12 grudnia 2009

Nie dajmy się chamom i kołtunom

Pokiełbasiło się chyba panu Kłopotowskiemu (wypowiadającemu się ostatnio na temat Romana Polańskiego) oraz panu Maleńczukowi (broniącemu nieudolnie senatora Krzysztofa Piesiewicza) pojęcie "prawa" i "obyczajowości".

Nie ulega wątpliwości, że artyści otrzymują coś w rodzaju przyzwolenia społecznego na pewne zachowania uważane powszechnie za niestosowne lub wręcz niemoralne. W momencie kiedy te zachowania stanowią złamanie obowiązującego prawa, żadne specjalne względy obejmować ich nie mogą. Dlatego argument, że "artystom więcej wolno", z punktu widzenia prawa, nie jest żadnym usprawiedliwieniem.

Istnieje jednak jeszcze kryterium ludzkie, osobiste, z indywidualnego punktu widzenia, opinia własna, do której każdy człowiek, obywatel ma prawo.

A oto ona, z moim podpisem:

Krzysztof Piesiewicz jest utalentowanym scenarzystą i tego nic nie jest w stanie zmienić. Krzysztof Piesiewicz jest również znakomitym prawnikiem i jego wiedzy nikt, ani nic mu nie odbierze. Krzysztof Piesiewicz udowodnił również, przez długie lata swojej działalności politycznej, że jest przyzwoitym i mądrym politykiem. Krzysztof Piesiewicz jest tylko człowiekiem, nie posiadającym boskiej doskonałości, ale zmagającym się, jak KAŻDY, ze swoimi słabościami.

Prostaccy, chciwi wandale wtargnęli z kamerą i wykorzystując chwile słabości znanego człowieka, zgwałcili jego sferę prywatności. Kołtuńskie społeczeństwo żądne krwawych igrzysk wpadło w pułapkę prymitywnych szantażystów i już słychać głosy o "utraconym autorytecie senatora". A jakże. Świętoszki za pół kapsla, psia mać!

Pan Krzysztof Piesiewicz oddał sprawę w ręce prokuratury i złożył immunitet senatorski. Sąd zajmie się tą sprawą, od tego jest.

Dla mnie, Krzysztof Piesiewicz pozostaje niezmiennie jednym z nielicznych, ważnych autorytetów. Panie Senatorze, w sukience czy bez, chylę swe czoło. Nisko.

P.S. (dopisane 15 grudnia, o godzinie 11:40)

Ów osobisty dramat rozgrywający się na oczach opinii publicznej, jest zapewne paradoksalnie najlepszym zakończeniem całej historii. Zgłoszenie sprawy szantażu do prokuratury i niespodziewana publikacja owych sławetnych zdjęć + koszmarnego filmiku, odebrały władzę szantażystom. W tej chwili Krzysztof Piesiewicz przechodzi przez piekło potwornego wstydu i upokorzenia, ale na całe szczęście - żyje. Należy się z tego cieszyć, bo historie szantażu, kończą się często tragicznie. Jeśli społeczeństwo mu nie wybaczy i odsunie ze sceny politycznej, to pozostała mu jeszcze adwokatura i talent scenarzysty. Wierzę, że nie wszyscy go opuszczą. Polityka jest zabawą dla ludzi bezwzględnych, o grubej skórze i bardzo wysokim poziomie samouwielbienia, a Krzysztof Piesiewicz (według mnie) nie posiada żadnej z wymienionych cech.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Domino

Pracownica z rannej zmiany pojechała na pogrzeb szwagierki. Mnie dostąpił zaszczyt zastępstwa.

Nienawidzę porannych godzin. Być może w maju, na wsi, kiedy ptaszki śpiewają, mógłbym to zaakceptować. W Warszawie, porą listopadową - nie.

Życie, jak wiadomo, nie pieści.
Trzeba było nastawić budzik na godzinę 5:00 i stawić się w kiosku o 6:00. Zimno, ciemno. Fuj.

Mijają minuty, a prasy jak nie ma, tak nie ma.

Nadchodzą klienci, niektórzy starają się być tolerancyjni.

Godzina 7:00. Prasy, ani widu.

Tolerancyjni klienci zaczynają się wyczerpywać.

Na ulicy gasną latarnie.

O godzinie 7:30 nadjeżdża samochód dostawczy.

- Panowie, co się stało? Mieliście wypadek po drodze?

- Nie, a bo co?

- Późno jesteście!

- Czekaliśmy na "Rzepę", spóźniła się - młody człowiek łypnął na mnie poirytowanym okiem, wrzucił na podłogę trzy worki z prasą i z rykiem silnika wyruszył dalej.

Najwyraźniej nie jest amatorem listopadowych poranków, he he.

Prasę trzeba było natychmiast sprawdzić, rozłożyć, wycofując jednocześnie niesprzedane i nieaktualne już egzemplarze. Okoliczni klienci stwierdzili, że to najlepszy moment, żeby przyjść do kiosku na zakupy.

- A kiedy będzie rozpakowana? To proszę mi odłożyć! Ja się spieszę! A co to tak długo trwa? Nie można było zrobić tego wszystkiego wcześniej? To skandal!

Nienawidzę tego. Zimno, wilgoć, rozsadzający ból głowy. Poczucie bezradności.

- Bardzo przepraszam. Dopiero przed chwilą dostarczono mi prasę.

- A mnie to g... obchodzi, nie moja sprawa. Co to za kiosk, bez prasy?


Psychologowie doradzają uczenie, że trzeba myśleć pozytywnie.
Postaram się.
Chwilowo jestem "nie w nastroju".

wtorek, 17 listopada 2009

Jarzynowe dialogi

Na mojej ulicy jest nowo powstały sklep warzywny. Ceny w nim są aptekarskie, ale odległość od mojego domu jest tak minimalna, że ulegam słabościom.
Pani Jarzynka słuchając bzyczącego radia zagadała do mnie dzisiaj:

- Cóż to się dzieje na świecie! Dzieciaki w szkołach się zabijają! Co za czasy!

Ja:

- No cóż, jak się nie pozabijają w szkołach, to rak albo grypa je wykończy. Jakoś odejść trzeba. Dlatego cieszmy się życiem dziś i teraz, jeśli można, bo jutro - nic nie wiadomo.

Pani Jarzynka (śmiertelnie poważnie):

- Tak, ale niektóre sprawy są poza naszą kontrolą. Na przykład - nie możemy się w Polsce zaszczepić przeciw grypie, nawet jeśli byśmy chcieli, bo nasz wspaniały rząd wszystko zaniedbał!

Podniosłem wzrok znad siaty z kartoflami i już miałem coś odpowiedzieć, ale ostrzegawczy wyraz twarzy Pani Jarzynki spowodował, że...

- Ciepło dziś, prawda? szkoda, że tak wilgotno. Do widzenia, życzę miłego popołudnia.

piątek, 13 listopada 2009

paroles, paroles, paroles....

Flagi nie wywieszam.
Na wybory chodzę regularnie.
Zbieram dobrowolnie cudze śmieci i psie gówna.
Staram się być życzliwy dla ludzi na co dzień.
Staram się dbać o czystość polskiej mowy.
Patriotyzm teoretyczny nic dla mnie nie znaczy.
Chciałbym, aby już nigdy Polacy nie czuli się zmuszeni do emigracji i żeby struktura ich własnego kraju była im przyjazna. Żeby rodacy byli w stosunku do siebie lojalni i solidarni. Nie tylko w sytuacji zagrożenia.
'Patriotyzm' to jak 'miłość' i 'przyjaźń'. Słowa, które mogą znaczyć wiele, a często nie znaczą nic.


11 listopada, Święto Niepodległości

sobota, 7 listopada 2009

Ubytek w teorii Kopernika

Psie kupy na każdym kroku, to zmora moich spacerów. Wszelkie protesty na ten temat spotykają się z niezmiennym "o la boga, zwierząt nie kocha, a zwierzę też człowiek itd...", ale już fakt, że ja właśnie właścicieli nie znoszę, to nikomu do głowy nie przychodzi. Pies to trącał.

Jest też fajna nowina. Na mojej ulicy powyrywali betonowe, ohydne latarnie i wstawili nowe, podrabiane pod stare. Inne światło, inny klimat, zrobiło się bardzo nastrojowo.

W stolicy majsterkuje się teraz mnóstwo: nowe asfalty, poszerzania jezdni, nowe chodniki, boiska. Nie wiem czy zawsze wszystko ma sens, ale wiem, że świeżo zmienione chodniki są pofalowane od pierwszej chwili swego istnienia. Zastanawiam się czy nie warto by było nanieść poprawkę do teorii kopernikowskiej, bo patrząc na te warszawskie chodniki, wydaje się ona niekompletna.

środa, 28 października 2009

Samo życie

Ojciec w szpitalu. Mama chora, leży w domu nafaszerowana antybiotykami. Załatwiam co mogę, nawiguję między zakupami, pracą w kiosku, domem swoim i domem Rodziców, i na tym czas mi obecnie upływa. Rozrywkowego trybu życia nie prowadzę, ale cieszę się, że jestem na miejscu i że mogę jakoś pomóc. Pewnie daliby sobie radę beze mnie, ale byłoby ciężko. I raczej smutno, bo na dodatek tutejsza pogoda optymizmem nie napawa.

sobota, 17 października 2009

Huragan Hugo - 20 rocznica

Przyznaję, że przegapiło mi się - we wrześniu minęło 20 lat od Huraganu Hugo, który przeszedł sobie przez Południową Karolinę w czasie mojego tam żywota. Udało mi się znaleźć w internecie coś na kształt bloga ze wspomnieniami i zdjęciami z tamtego zdarzenia: Hugo - South Carolina

czwartek, 15 października 2009

Logika i matematyka po polsku

Pracując w kiosku mam okazję napatrzeć się i nasłuchać różności, często trudnych do wytłumaczenia.

Zacznę od najtrywialniejszego spostrzeżenia: logika + matematyka dnia powszedniego w wersji polskiej zaprzecza ogólnie przyjętym na świecie regułom.

Przykład: klienci emeryci i renciści, kupujący regularnie Superexpress, Fakt, Nasz Dziennik i Trybunę Ludu, użalają się na permanentny brak pieniędzy (otrzymywane od państwa kwoty wahają się od 450 do 1100 złotych PLN). Większość z tych ludzi zajmuje mieszkania tzw czynszowe, a miesięczne płatności przewyższają znacznie wysokość rent i emerytur. Do tego dochodzi żywność, leki nierefundowane, podstawowe środki czystościowe, wymienione wyżej gazety, a do tego upasione, osowiałe psy, na ogół maści nieokreślonej. Dorzućmy witaminki i wizyty u weterynarza.

Innym przykładem są ludzie w wieku 19 - 50 lat, skarżący się na marne zarobki lub całkowity brak zatrudnienia, ale wydający przeciętnie 500 zł miesięcznie na papierosy, nie mówiąc już o 24 godzinnej aureoli oparów alkoholowych, których wycenić cyfrowo niestety nie potrafię. Połowa z nich zajeżdża brudnymi samochodami ( nigdy rowerem), panowie mają tatuaże i ogolone głowy, a panie fryzury a la Doda + tipsy a la Jola Rutowicz. Palą Vice Roy'e, LM i Red White'y.

Wśród stałych klientów jest kilka przypadków ekstremalnych: każdy utrzymujący się z renty lub marnej emerytury, u którego mieszka jakiś bezrobotny syn, albo samotna córka z jednym małym dzieckiem (lub więcej). Taka staruszka/szek, kuśtyka o lasce przez całą ulicę, żeby kupić swemu dziecku papieroski i batonik dla wnusia, a przy okazji poopowiadać, jaką to straszną kolejną noc przeżył/a, bo pijany synuś nie chciał jej wpuścić do mieszkania i tak przesiedział/a do rana na klatce schodowej. W reakcji na moją sugestię, że powinno się synusia wysłać do jakiejkolwiek roboty, a następnym razem nie marznąć na schodach tylko wezwać policję, usłyszałam, że to nie po katolicku.

piątek, 9 października 2009

Bilans powrotu

Pora właściwie nijaka, bo to 3 lata + kilka miesięcy minęły od mojego powrotu do Polski.

Minusy? Straty finansowe, brak godziwie wynagrodzonej pracy, trudności w oswojeniu się z tutejszą mentalnością i ogólnym trendem pod hasłem "walka o byt" w kontraście do społeczeństw szwajcarskiego i amerykańskiego, gdzie hasłem jest raczej "jakość życia".

Czy warto było więc wracać?
Warto było, dla plusów: mieszkam teraz blisko rodziców, którzy powolutku wkraczają w wiek zaawansowany, a z braku rodzeństwa, na mnie spada pewna odpowiedzialność w sposób całkowicie naturalny (rozpatrywana na wszystkie sposoby wersja przeniesienia się obojga rodziców do mnie, okazała się niemożliwa, z różnych powodów.) Mam też swoje własne, małe mieszkanie w starej, przedwojennej kamienicy, które bardzo lubię. Polska kultura i sztuka, nasze specyficzne poczucie humoru, spontaniczność ludzi - to kolejne "plusy dodatnie", które umilają mi prozaiczne trudności i rekompensują komfort, porządek, spokój i poczucie bezpieczeństwa pozostawione już daleko w tyle.

Mój styl życia uległ znaczącej zmianie. Nie jadam w restauracjach, nie posiadam samochodu, noszę ubrania wyszukane w "ciuch landach", nie podróżuję. Mam dużo wolnego czasu i możliwość udzielania się społecznie, w czym upatruję istotną wartość, obecnie jakby powszechnie lekceważoną.

cdn

niedziela, 27 września 2009

Helvetio, zaskoczyłaś mnie

Roman Polański został zatrzymany w Szwajcarii, za rzekomy gwałt na 13 - letniej dziewczynce (problematyczny werdykt amerykańskiego sądu sprzed 31 lat).

Neutralna i liberalna Szwajcaria, podejmująca tak drastyczne kroki w niezwykle kontrowersyjnej sprawie - tego nie spodziewałem się zupełnie. Głupota proceduralna czy może jakieś inne, głębsze dno?

Trzeba się uzbroić w cierpliwość.

niedziela, 23 sierpnia 2009

"Córka pani Heni" czyli profesor ma rację

Pani Henia, była dozorczyni, obecnie na emeryturze, opowiada mi przy każdym spotkaniu na ulicy, jak to jej córka nie może się po prostu opędzić od pracy. I ona (ta córka) nic nie robi tylko zmienia i zmienia. Z gorszej, zawsze na lepszą. I ledwo gdzieś pójdzie, to zaraz chce jej się czegoś innego, a wszyscy ją błagają, żeby nie odchodziła. Dawni szefowie wydzwaniają bez przerwy i pytają czy przypadkiem ona pracy nie szuka. Bo każdy by ją zaraz wziął (znaczy do pracy) i to na lepszych warunkach, co poprzednio. Pani Henia próbuje córce wytłumaczyć, że tak nie można, bo się tamta w końcu doigra i zostanie na lodzie, ale gdzie tam. Jak grochem o ścianę. O, teraz znowu zmieniła. W tamtej, ostatniej jest oficjalnie jeszcze na urlopie, ale tak po prawdzie, to już zaczęła w nowej firmie. Zaproponowali jej mniej odpowiedzialności, podwójną pensję, samochód służbowy i coś tam jeszcze, pani Henia nie pamiętała dokładnie. Aaa, zdaje się, że ten, że komórkę, taką ze wszystkimi tymi, no z tym, jak mu tam... Z majlem, z radiem, nawet, że zdjęcia robi takie, co widać od razu - jak w telewizji.

- A pani ciągle szuka? I co? I nic?

Ano właśnie. Szukam, nawet pół etatu. Szukam głównie tam, gdzie przydatna jest znajomość języka francuskiego i angielskiego w kontaktach z ludźmi. Wysłałam ponad 250 ofert w odpowiedzi na ogłoszenia prasowe i internetowe. Nie otrzymałam ani jednego zaproszenia na wstępne spotkanie. Cisza.

Pani Henia tylko wzruszyła ramionami i powiedziała dokładnie to samo, co profesor Janusz Czapiński postuluje w swoich naukowych hipotezach:

- Tak z ulicy? Pani, ja to bym kogoś nieznajomego nigdy nie wzięła do pracy. A ja wiem, co to za numer? Jeszcze człowieka oszuka i tyle. Pani, toż to trzeba najpierw kogoś znać, inaczej nie da rady.

piątek, 21 sierpnia 2009

Brak zaufania...

Prof. Czapiński: Polsce grozi brak rozwoju

Katarzyna Growiec
2009-08-01, ostatnia aktualizacja 2009-08-01 12:26

Trzeba pamiętać, że do wyczerpania się potencjału rozwojowego Polski w oparciu o kapitał ludzki zostało może jakieś 10 lat. W tym czasie świat się nasyci naszymi łopatami do zgarniania śniegu i o nas zapomni. - uważa profesor Janusz Czapińskim, psycholog społeczny


Janusz Czapiński, twórca Diagnozy 2009
Fot. Adam Kozak / AG
Janusz Czapiński, twórca Diagnozy 2009


- Dlaczego uważa Pan, że rozwój ekonomiczny Polski zostanie zahamowany w najbliższym czasie?

- Do takiego wniosku doprowadziła mnie analiza danych z badań międzynarodowych m.in. European Social Survey i World Value Survey. Analizując te dane, zauważyłem, że inne czynniki decydują o wzroście PKB w krajach biednych, a inne w - bogatych.

- Czy do tej pory jakoś inaczej wyjaśniano wzrost dochodu narodowego i rozwój gospodarki?

- Ekonomiści wyróżniali trzy rodzaje kapitału, które są odpowiedzialne za rozwój gospodarki kraju - kapitał fizyczny, czyli pieniądze, grunty, maszyny, kapitał ludzki i kapitał społeczny.
- Czy się różni kapitał ludzki od społecznego?

Przez kapitał ludzki ekonomiści rozumieli w połowie ubiegłego wieku poziom wykształcenia ludzi, ich mobilność oraz doświadczenie zawodowe. Z czasem ten kapitał został poszerzony o czynniki takie jak zdrowie - zarówno fizyczne jak i psychiczne a także motywacja do pracy - czynnik czysto psychologiczny. Kapitał społeczny zainteresował ich najpóźniej, ponieważ modele budowane w oparciu o poprzednie dwa rodzaje kapitałów słabo tłumaczyły, dlaczego jedne kraje rozwijają się dobrze, a inne w ogóle się nie rozwijają,

Przez kapitał społeczny rozumiem zaufanie społeczne, skłonność do stowarzyszania się tj. samoorganizacji społeczeństwa, gotowość do działania na rzecz innych ludzi, obecność zjawisk korupcyjnych w danym kraju i etykę korporacyjną. Niezależnie od tego, który z powyższych czynników brałem w moich badaniach pod uwagę, wyniki były takie same.

- Jakie?

Otóż, w krajach ubogich tj. w takich, w których PKB na mieszkańca jest dzisiaj poniżej 16-17 tys. dolarów amerykańskich, o tym czy w przyszłości będą się one rozwijać ekonomicznie i w jakim tempie, decyduje wykształcenie obywateli. Im więcej obywatele tych krajów inwestują w wykształcenie - bez względu czy inwestują w prywatne szkolnictwo czy w bezpłatny dostęp do szkolnictwa - tym lepsze są perspektywy rozwojowe dla kraju. Natomiast w krajach bogatych tj. z PKB na mieszkańca powyżej 16-17 tys. dolarów amerykańskich na mieszkańca, dalsze inwestowanie w wykształcenie już nie przesądza o tym, czy kraj będzie się dalej rozwijał ekonomicznie.

- To co w takim razie decyduje o rozwoju i konkurencyjności krajów bogatych?

- Decyduje kapitał społeczny. W krajach rozwiniętych o sukcesie decyduje nie to, co ludzie mają w głowach, ale to, co jest między ludźmi - decyduje jakość relacji społecznych. Im większe zaufanie społeczne, im większa gotowość do współpracy, im mniej korupcji, tym lepsze perspektywy rozwojowe. Każdy z tych elementów wyjaśnia połowę dynamiki dalszego rozwoju.

W podobnej proporcji w krajach ubogich o szansie rozwoju decyduje to, co ludzie mają w głowie - wykształcenie, przygotowanie do zawodu, motywacja do pracy, to czy są zdrowi. W krajach biednych motorem rozwoju ekonomicznego jest kapitał ludzki, a w krajach bogatych jego miejsce zajmuje kapitał społeczny.

- To jak ludzie odnoszą się do siebie nawzajem ma tak bardzo duże znaczenie dla perspektyw ekonomicznego rozwoju kraju?

- Jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie nie mam, ale można wyróżnić kilka efektów lepszych relacji między ludźmi i ich bezpośredni wpływ na warunki ekonomiczne.

- Jakie to efekty?

- Pierwszy efekt - bardzo ważny - to obniżenie kosztów transakcji w biznesie. Ludzie, którzy mają do siebie zaufanie i potrafią negocjować, dobijają interesu w znacznie krótszym czasie niż, gdy podejrzliwie i wstrzemięźliwie podchodzą do ofert biznesowych. Po drugie dobre relacje zapewniają one lepszy i szybszy obieg informacji. Także szybszy obieg informacji w ramach dużych firm, które składają się z wielu departamentów. Trzeci efekt, to jest po prostu uruchomienie twórczości. Można nie ufając nikomu, produkować wyśmienite łopaty do zgarniania śniegu. Proste produkty można wytwarzać w kraju, w którym jest bardzo niski kapitał społeczny i na tym zarabiać. Ale jeśli chcielibyśmy zająć się produkcją hi-tech, albo wprowadzić na światowy rynek własny produkt - jak Finlandia Nokię - to potrzebne jest do tego wzajemne zaufanie, umiejętność współpracy, atmosfera, że mamy pewną pracę i łatwo dostaniemy informację, której szukamy. I że - wreszcie - nasz genialny pomysł zostanie doceniony i wdrożony do produkcji, że zawistnicy nie zniechęcą nas do twórczej pracy.

- Mówi Pan, że ważny czynnik związany z kapitałem społecznym to jest czystość reguł gry. Co przez to należy rozumieć?

- To oznacza zarówno brak przyzwolenia na korupcję jak i wysoką etykę korporacyjną. W krajach, w których jest wysoki kapitał społeczny, przetargi trwają krótko bez ciągłego odwoływania się od decyzji wszystkich tych, których w jakimkolwiek stopniu sprawa dotyczy. To wyjaśnia dlaczego w Polsce przez ostatnie 20 lat, mimo niezwykłej zaradności i pracowitości Polaków, nie udało się tak naprawdę zrealizować żadnego wielkiego projektu publicznego.

- Ale próbujemy...

- W Polsce państwo nie ma zdolności inwestowania pieniędzy, które zbiera od obywateli w postaci podatków. Państwo zbiera te pieniądze tak naprawdę po to, żeby je redystrybuować, żeby wziąć z jednego miejsca i dać w inne miejsce. Ale państwo powinno mieć zdolność inwestowania pieniędzy obywateli. Nie potrafi tego nie dlatego, że urzędnicy są opieszali, ale dlatego, że żaden duży projekt inwestycyjny państwa nie ma szans na szybką realizację i urzędnicy o tym wiedzą. W związku z tym działają tak, jakby ten projekt był z góry skazany na niepowodzenie.

Trzeba pamiętać, że do wyczerpania się potencjału rozwojowego Polski w oparciu o kapitał ludzki zostało może jakieś 10 lat. W tym czasie świat się nasyci naszymi łopatami do zgarniania śniegu i o nas zapomni.

- Czy uda się przez najbliższe 10 lat rozwinąć kapitał społeczny na tyle, żeby polska gospodarka była bardziej innowacyjna?

- Szanse na rozwój kapitału społecznego, który jest niezbędny do rozwoju bogatych krajów, są nikłe w Polce, bo kapitał społeczny jest uwarunkowany kulturowo, a w tym obszarze kultury - stosunku człowieka do człowieka - w Polsce zmiany są albo żadne albo dostrzegalne jedynie z pomocą silnie powiększającej lupy.

- Polacy są generalnie do obcych uprzedzeni.

- Badacze mówią, że Polacy są uprzedzeni wobec przedstawicieli innych grup etnicznych, ras czy wyznawców innych religii, ale moim zadaniem Polacy są uprzedzeni tak samo do innych Polaków - nawet swoich sąsiadów. Wspólnym elementem tych uprzedzeń jest bowiem brak zaufania, który jest w Polsce dojmujący. Polak ma dokładnie tak samo niewielkie zaufanie do innego Polaka jak do Kazacha czy do osoby prawosławnej. Polak tak samo się boi, że go oszuka inny Polak jak boi się, że go oszuka Niemiec, Ukrainiec czy Rosjanin
Kim jest więc "obcy" dla Polaka?

- Dla Polaka "obcy" jest każdy ten, kto jest spoza rodziny i kogo nie zna się od lat i nie uznało za sprawdzonego i lojalnego przyjaciela - a to jest dość wąskie grono osób!

- Dlaczego w Polsce "swój" to tylko członek rodziny lub osoba, którą zna się od lat?

- Podobnie jest w całym naszym regionie - w Europie Środkowo-Wschodniej. Ale i tak Polska się wyróżnia in minus na tle innych krajów regionu, więc można powiedzieć, że niskie zaufanie w Polsce naprawdę jest fenomenem. Nie jestem historykiem więc trudno byłoby mi analizować jakie były losy polskiej mentalności w tym względzie, poczynając od założenia państwa polskiego. Warto jednak zwrócić uwagę na kilka instytucji regulujących życie społeczne, odróżniających Polskę od innych państw, jak liberum veto. Liberum veto oznaczało przyznanie pojedynczym przedstawicielom parlamentarnym, prawa które sprawiało, że nawet najlepsze pomysły w imię dobra wspólnego, mogły zostać utrącone. I choć instytucja ta nie była nadużywana, to istotne jest, że w ogóle znalazł się taki kraj na świecie, w którym wymyślono, że jeden człowiek może mieć ważniejszy głos od demokratycznej większości. Prawo takie niejako promowało prawo jednostki ponad dobrem wspólnym.

- Dzisiaj się mówi, że polskie społeczeństwo jest społeczeństwem chłopskim.

- Ja bym dodał, że to jest społeczeństwo w dużej mierze chłopskie rzeczywiście, ale z mentalnością sarmacką. Chłopi przejęli sposób patrzenia na świat od swoich byłych panów czyli szlachty. Patrzą kategoriami własnego podwórka i w ogóle nie widzą związku między tym, co się dzieje na własnych 100 hektarach a tym, co się dzieje w okolicy, a już zwłaszcza - co się dzieje w całym organizmie zwanym państwem.

- Co można Pana zdaniem zrobić, aby nauczyć ludzi otwartości i współpracy?

- Utrwalanie sytuacji, kiedy pojedynczy obywatel nie dostrzega korzyści płynących ze współpracy z innymi, trwało w Polsce przez całe wieki i nie da się łatwo namówić nas do tego, abyśmy byli przyjacielsko nastawieni do innych Polaków - także tych spoza rodziny i przyjaciół. Żebyśmy zaczynali każdy nowy kontakt z założeniem, że druga osoba jest uczciwa i ma dobre intencje. Trzeba się do tego zabrać systemowo i edukować dzieci od najmłodszych lat, żeby pokazać im, że ze współpracy między ludźmi płynie ogromna korzyść i radość.

- Bo dorosłych Polaków nikt na inną modłę już nie przerobi?

- Dokładnie, trzeba więc zacząć od najmłodszych - 3-4- latków. W tym celu trzeba by było stworzyć miejsca w przedszkolach dla wszystkich 3-latków, tak jak w krajach skandynawskich, które są krajami, gdzie ludzie najbardziej sobie ufają spośród wszystkich krajów na świecie. I najważniejsze: trzeba zmienić filozofię funkcjonowania polskiej szkoły - dlaczego wszystkie zadania mają być zlecane do wykonania samodzielnego a nie w grupach?

- Pewnie nauczyciele obawiają się, że słabi uczniowie będą wykorzystywać zdolniejszych i podłączą się pod ich sukces.

- To są argumenty, które słyszałem od urzędników ministerialnych i nauczycieli - obawa o "pasażerów na gapę". Ale moim zdaniem niech by i byli tacy "pasażerowie na gapę", ale tu chodzi o korzyść narodową! A nie o to, że Jaś czy Karol będzie dostawał dobre oceny mimo tego, że sam się nie przyłoży do zbiorowej pracy. W późniejszym życiu, jak Jaś z Karolem pójdą do pracy, dostaną wypłatę dokładnie taką, na jaką zasługują. Zresztą wcześniej zewnętrzne egzaminy dobrze zweryfikują, kto się przykładał do zespołowej roboty a kto nie. I sam Jaś zorientuje się w pewnym momencie, że w jego własnym interesie jest, aby zakasać rękawy, bo inaczej marnie skończy.

- Czego dobrego dla kraju nauczy ich grupowa praca? Brzmi trochę jak dobrze znany nam kolektyw...

- Zbiorowe zadania w szkole pokazują jaka jest korzyść ze współpracy; z reguły zadanie będzie bowiem dobrze wykonane, ale trud jaki każdy z uczniów będzie musiał w nie włożyć będzie znacznie mniejszy niż gdyby każdy pracował indywidualnie. To jest odkrycie na miarę przewrotu kopernikańskiego w umysłach małych Polaków. Korzyścią z takich zajęć - oprócz ograniczenia szkolnej nudy - jest nabycie umiejętności społecznych jak negocjowanie z innymi, uczenie się jak załatwia się sprawy z ludźmi, a nie tylko jak się załatwia sprawy z kredą w ręku przy tablicy. W ten sposób dzieci nabędą wiedzę społeczną - że różni ludzie są różni, że mogą mieć różne potrzeby i interesy. To jest pierwszy krok do osłabienia uprzedzeń wobec tych, którzy prezentują inne zdanie wobec mojego. Dzieci nauczą się, że informacjami można się wymieniać i to nie jest tak, że jak ja udzielam komuś informacji, to mi ubywa wiedzy i coś tracę.

- Wydaje się, że Polakom jest łatwiej działać wspólnie, gdy walczą przeciw wspólnemu wrogowi czy odebraniu przywilejów. Nie mamy natomiast pozytywnych wizji, aby zmienić dobre na jeszcze lepsze. Dlaczego tak jest?

- To jest bardzo głęboko związane właśnie z zaufaniem społecznym. Jeśli ja mam niskie zaufanie do Pana B, ale widzę, że mamy wspólnego wroga - Pana C, to ja mogę warunkowo zaufać Panu B, bo jestem przekonany, że łączy nas wspólny interes. Tym interesem jest odsunięcie zagrożenia ze strony Pana C. To jest zaufanie warunkowe i wyspecyfikowane - ograniczone do jednej konkretnej sprawy do załatwienia. Niemal ze 100% pewnością w Polsce działa takie warunkowe zaufanie, że w obliczu wspólnego wroga możemy się szybko zjednoczyć, wziąć kije i przepędzić Pana C. I tak powstała i funkcjonowała "Solidarność". Gdy zniknął wspólny wróg, natychmiast przestało być istotne to warunkowe zaufanie, bo już nie było wiadomo jakie ludzie mają interesy - te pozytywne.

- Tym, co nas łączy może być nie tylko wspólny wróg?

- Tak, to może być też wspólna żałoba. Na przykład po śmierci Jana Pawła II doświadczyliśmy w Polsce takiego zjawiska. Jednak mam wrażenie, że fakt, że ludzie zaczęli się spontanicznie gromadzić w miejscach publicznych, zapalać świece, modlić się, nie szedł wcale w parze z trwałym otwarciem się na drugą osobę. Otworzyliśmy się tylko o tyle, o ile wspólnie płakaliśmy, ale to nie znaczy, że generalnie zaufaliśmy tym, z którymi dzieliliśmy smutek.

- Skończył się płacz i niestety wróciliśmy do stylu dawnych relacji - podszytych nieufnością?

Niestety, ani doświadczenie "Solidarności", ani żałoby po śmierci Jana Pawła II niczego nie wniosły do naszego kapitału społecznego. Być może tylko pokazały, że jest także w Polsce potencjał wspólnotowy. Tylko trzeba ten potencjał z negatywnego - zwróconego przeciwko wspólnemu wrogowi - komunie czy śmierci - zamienić w pozytywny. Tylko, że to jest trudne i niesłychanie żmudne. Innymi słowy, kapitał społeczny jest budowany na relacjach, w których przyjmujemy, że mamy wspólny pozytywny cel.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Praca "do śmierci", nie straszna mi

Zaczęło się pomstowanie, bo w mediach podali, że wiek emerytalny może zostać przesunięty do 67 roku życia. Gdyby ludzie lubili swoją pracę, a może nawet (co jo godom!) byliby z niej dumni, sami chcieliby pracować jak najdłużej - "ile sił i zdrowia starczy" (fala wody na mój młyn.)

Badania naukowe wykazały już dawno, że liczba chorób, załamań nerwowych i zgonów wzrasta (bodajże szczególnie u Panów?) w momencie przejścia na emeryturę. I to nie dlatego, że padają ze zmęczenia po ciężkiej pracy (choć takie wypadki też się zdarzają, tego nie kwestionuję). Głównym powodem jest: brak projektu na wypełnienie wolnego czasu, poczucie: osamotnienia, bez przynależności, bez użyteczności. Izolacja. Wtedy zdrowie psychiczne i fizyczne gwałtownie podupada, a jedno z drugiego najczęściej wynika. Linki do publikacji badań postaram się znaleźć (dla porządku). Wniosek: przy pracy źle, bez pracy jeszcze gorzej. Podobnie jest w dzieciństwie: nuda i brak zajęcia powodują zły nastrój i nieznośne zachowanie. Zabawa dla dziecka stanowi idealne preludium do lukratywnej zabawy (pracy?) w życiu dorosłym.

Zmieńmy swoje nastawienie. Przestańmy gloryfikować świętowanie, które w praktyce i tak niewiele ma wspólnego z duchowym wyciszeniem czy refleksją. Czyż pracowitość nie jest cnotą? Niestety, w dzisiejszych czasach - adekwatna do umiejętności praca, stała się przywilejem. To trzeba zmienić.

Nie wszyscy muszą kończyć wyższe studia, bo nie każdy się do tego nadaje i nie każdy tego naprawdę chce. Każdy jedynie powinien mieć taką możliwość, a w jaki sposób ją wykorzysta, to już jego sprawa. Są jeszcze technika, szkoły zawodowe, które mogłyby kojarzyć się z nauką dobrego fachu i lukratywnością, a nie z jednopłatowym mózgiem łobuza.

Uczmy dzieci odpowiedzialności za swój los. Uświadamiajmy, że ulica przed domem, to jak korytarz we własnym mieszkaniu: też trzeba posprzątać, naprawić, uszanować. Emerytura - jeśli chcesz dłubać w nosie przedwcześnie - zapracuj i zainwestuj, a potem sam ją sobie sfinansuj.

Ja widzę jeszcze inny problem, trywialny aż do bólu. Ludzie przed 50-ką nie mogą znaleźć pracy, a często bardzo tego pragną i potrzebują. Minister Boni dużo mówił o programie "50 +" jakiś czas temu, ale nagle wszystko ucichło. Dlaczego? Czy "problem" został zażegnany? Ja wcale nie marzę o emeryturze. Chcę dla siebie godnej pracy i to jak najdłużej. Czyżbym była w tym osamotniona?

Spacerkiem po blogowisku



Podejrzane na blogu http://albenegre.blogspot.com

środa, 12 sierpnia 2009

Ot i samo życie...

Na portalu kontrowersje.net, Pani Teresa Stachurska napisała przed paroma minutami:

Wielka prośba
U Pani Alicji Tysiąc - http://www.polityka.pl/julka-i-my/Text01,933,270633,18/ nadal wielka bieda, nadal nie stać tę rodzinę by opłacać czynsz, rachunki za prąd jak i gaz. Całych dochodów z tytuły renty, zasiłku dla osób wymagających opieki ze względu na stan zdrowia (153 zł) i zasiłku rodzinnego łącznie Pani Alicja ma 700 zł/m-c, co nie wystarcza nawet na żywność, nie mówiąc o pozostałych kosztach związanych z utrzymaniem mieszkania, utrzymania i edukacji dzieci, itd.
Na dniach nowy rok szkolny, podręczniki i inne pomoce szkolne drogie (dla trojga dzieci - 1306 zł), dzieci potrzebują też biletów miesięcznych na dojazdy do szkoły (dwoje starszych dostało się do dobrego Liceum, co mnie ogromnie ujęło, bo ich warunki bytowe nie były jak i nie są sprzyjające), buty (konieczne, bo o ile można nosić używaną odzież to butów raczej nie).
Dostała Pani Alicja wreszcie mieszkanie, które nie jest zagrzybione, jednak niewiele z mebli z poprzedniego (ze względu na zniszczenie ich grzybem) dało się przenieść, więc potrzeba szafek do kuchni, szafy, karnisz, stolików, czy biurek dzieciom by miały przy czym odrabiać lekcje, jakieś półki na książki.
Ważną pozycją w budżecie rodziny są leki, szczególnie te których nie można przerwać - ponad 200 zł na miesiąc.
Słowem jest bardzo ciężko i jedyne co można to prosić o pomoc ludzi dobrej woli, co niniejszym czynię mając nadzieję że ta prośba zostanie podana dalej.
Konto na które można wpłacić pieniądze, to:
Alicja Tysiąc
Bank Handlowy
ul. Senatorska 16, 00-923 Warszawa
nr. konta: 26 1030 0019 0109 8518 0136 2604
Mam z Panią Alicją kontakt i wiem, jak bardzo nie do pozazdroszczenia jest Jej sytuacja. Żałuję że nie jestem w stanie jej problemom zaradzić samodzielnie, bo to by wiele spraw uprościło.
Teresa Stachurska

wtorek, 11 sierpnia 2009

Kontrmanifestacja - Wyzwolenie Madonny

@Brunea podrzuciła mi ciekawy link: http://wyzwoleniemadonny.wordpress.com/

Świetna inicjatywa, popieram!

P.S. @Brunea, dzięki :)

niedziela, 9 sierpnia 2009

Pies ogrodnika

Kamil Dąbrowa (Radio TOKfm) rozmawiał dziś rano z Karoliną Domagalską i Zuzanną Kisielewską, które napisały artykuł/reportaż pt."Wrota Europy". Zwiedziły razem nadmorskie wybrzeże Bułgarii, opowiadały na żywo swoje wrażenia, a do mnie wróciły wspomnienia z dzieciństwa. Zapachniały brzoskwinie i czuszki, owczy ser, bułgarskie przyprawy. Zachciało mi się wskoczyć do samolotu i polecieć do Warny, a potem wodolotem - do Sozopola. Nie próbuję tak zwanego "przygrywania na skrzypcach", ale teraz naprawdę nie mogę tego zrobić. Z różnych powodów. To nic strasznego, mam co jeść, mam gdzie spać. Polecę sobie innym razem. Wszystko byłoby OK: spokój, sierpniowy poranek, sielanka.

Jednak w chwilę potem trafił mnie jasny szlag: 3,8 mln złotych wydaliśmy w ostatniej kadencji Parlamentu na służbowe podróże zagraniczne dla 316 posłów. W żółtej koszulce lidera prowadzi poseł Tadeusz Iwiński - 47 wyjazdów (patrz www.gholub.blogspot.com)

Po co? Na co? Dlaczego? Z jakim efektem dla NAS? Tajemnica.

Miotam się wściekle po domu, szczerzę zęby i warczę. Uwaga, bez kija nie podchodź, bo od dziś rana jestem jak pies ogrodnika. Nieracjonalnie, bezsilnie wkurwiony zwierz.

piątek, 31 lipca 2009

Wizyta rodzinki - część III

Wyjechali. Było tyle zamieszania, wrzasków dziecięcych i zmiany planów dorosłych, że nie udało mi się właściwie szczegółowo dowiedzieć: jak im tu było TAK NAPRAWDĘ?

Wyrywkowo usłyszałam tylko, że "drogi są jakie są", że "rynek krakowski jest najpiękniejszy na świecie", że w hotelu "Holliday Inn" przy Plantach mieszka się znakomicie, że jedzenie nie zawsze im smakowało, że kawa (z małymi wyjątkami) jest u nas do d**y. Najmłodsze pacholę (3 lata) oświadczyło, że chce zostać, żeby nauczyć się polskiego (?????), jednak pozostałe 4 osoby cieszyły się bez obłudy z powrotu "do siebie". Co nie przeszkadza, że podkreślali zgodnie swoje generalne zadowolenie z wakacji w Polsce. Przebywali pokrótce (niekoniecznie każdy, co do jednego) w Warszawie, w Żyrardowie, w kieleckim, w Wieliczce, w Krakowie. Nowy Świat i Łazienki warszawskie zyskały ich duże uznanie.
Po dwóch tygodniach wracali do maleńkiego kraju, w którym przeżyłam 22 lata swojego żywota. W tym momencie cieszyłam się, że ja się już żegnać tutaj z nikim nie muszę, bo nigdzie nie lecę. Zostaję.

P.S. @Brunea, gdyby udało mi się zostać w Stanach, PRAWDOPODOBNIE do Polski bym już nie wróciła. Twój komentarz do wpisu poniżej, w 100% odzwierciedla moje uczucia. Pozdrawiam ;)

niedziela, 26 lipca 2009

Wizyta rodzinki - część II

Droga Stardust, na ogół nikt nie wraca po 30 latach emigracji. Większość ludzi zdąży mieć już dobrze zakorzenione rodziny, przyjaciół, pracę, dom. Są solidnie nasiąknięci innymi obyczajami i przyzwyczajeni do odmiennej mentalności ludzkiej. Przyjeżdżają do Polski jedynie jako goście, troszkę pochlipią, czasem się pozadziwiają, a może na chwilkę wkurwią, ale o zostaniu na stałe nie ma mowy. Tak na "oko" wydaje mi się, że limit ogólny (jeśli można o takim mówić, bo przecież każdy człowiek to indywidualna istota) to 15 lat. Potem już jest niezwykle trudno, a konkretniej - nikt o tym nawet nie myśli. Może EWENTUALNIE - rozsądnie zaplanowany powrót na emeryturę np. domek nad jeziorem, w górach lub nad morzem, żadnych potrzeb szukania pracy, komfortowy przelicznik walutowy i "la dolce vita".

Brat wraca jutro z kieleckiego, pewnie jeszcze pogadamy. Moja ciotka, z którą jestem niezwykle związana, przeżyła w Polsce narodziny, dzieciństwo, studia, młodość. Ma wiele wspomnień i dzisiaj nie byłaby tutaj sama, a TAM troszkę jest - i jednak nie chce do Polski wrócić. Dokładnie tak jak Ty, Stardust, ona się tutaj nie widzi.

Teraz lecę do kiosku, ale niebawem ciąg dalszy nastąpi ;)

czwartek, 23 lipca 2009

Wizyta rodzinki - część I

Rodzinka zajechała na urlopik. Z zagranicy, tej bardzo zachodniej. Pierwsze reakcje: zmieniło się na " dużo lepiej", ludzie są ogólnie uprzejmiejsi, tylko dlaczego tak mało się myją, wszędzie za dużo smrodów, a przed wejściem do pięcio***** rezydencji powitały ich śmierdzące śmietniki. Cały czas mowa o stolicy. Aaa, i jeszcze serdeczne pytanie brata: Tobie się naprawdę ta Warszawa podoba?

cdn...

piątek, 19 czerwca 2009

Życzę sobie

... zdrowia, pogody ducha i wiary w siebie. Żeby rodzina i przyjaciele mieli się dobrze, a wszyscy nieprzychylni mi ludzie, zajęli się własnymi sprawami i dali święty spokój.

Spraw, dobra wróżko, żeby ten mój powrót do Ojczyzny nabrał choć odrobinę racjonalnego sensu i stał się mniej upierdliwy na co dzień. To byłoby tyle na dzisiaj, ale c.d.n :)

P.S. Rodzina wykosztowała się na orchideę i kawałek tortu czekoladowego z wiśniami. Szampana nie było.

czwartek, 4 czerwca 2009

20 lat temu

spełniło się marzenie większości nas wszystkich, oraz tych, którzy w międzyczasie, niestety, odeszli.
Runęły mury, świat się przed nami otworzył.

Pozdrawiam Was bardzo gorąco słowami zasłyszanymi dzisiaj w moim ulubionym radio:
"różnijmy się pięknie i cieszmy się naszą wolnością."

Za Wasze zdrowie!

wtorek, 2 czerwca 2009

Obca prawda jest gorsza od znajomego kłamstwa

Z tytułami perturbacji kilka

"Przed wielu laty pojechałem z moją przyjaciółką, świeżo obronioną doktor nauk technicznych, na wakacje na wieś. Żartobliwie zwracaliśmy się do siebie - "szanowna pani doktor" i "drogi magistrze".
Gospodyni, u której wynajmowaliśmy kwaterę rozgłosiła po wsi, ze zjechali do niej na letniaki - lekarka i aptekarz. W tamtych latach to była wyjątkowa okazja dla mieszkańców, do ośrodka zdrowia kilkadziesiąt kilometrów, czasu na dojazdy zawsze brakuje, a tu jak z nieba tacy fachowcy i to z samej Warszawy.
Nieświadomi niczego, nie zwracaliśmy początkowo uwagi na liczne wypowiedzi o stanie swego zdrowia, wygłaszane przez gospodynię, jej rodzinę oraz przypadkowo napotkanych mieszkańców. Na delikatne i zawoalowane prośby o poradę odpowiadaliśmy w miarę swej skromnej i całkowicie teoretycznej wiedzy. Po pewnym czasie jednak do naszej gospodyni zaczęli zgłaszać się potencjalni pacjenci z widocznymi schorzeniami.
Przerażeni odmówiliśmy wszelkiej pomocy, kierując wszystkich i namawiając na wizytę u lekarza. Wtedy usłyszeliśmy -"a co to za dochtorka, co się na wrzodach nie zna, a ten pigularz nawet maści przyłożyć nie umie". Wyjeżdżaliśmy z bardzo miłej zresztą wioski z poczuciem jakbyśmy kogoś rozmyślnie oszukali.
Prawdopodobnie mieszkańcy wzięli nas za zadzierających nosa i pragnących chwalić się nieposiadanymi tytułami mieszczuchów. Nasze tłumaczenia, że przyjaciółka jest doktorem, ale od inżynierii sanitarnej, a ja antropologiem kultury, nikogo nie przekonały.
Podobnie ma się sprawa z profesorem Władysławem Bartoszewskim. Ten wybitny i niezwykle zasłużony dla Polski historyk, polityk i działacz społeczny nie ma dyplomu ukończenia studiów wyższych. Ale nie ma go nie dlatego, że jest głupi, albo mu się napisać pracy magisterskiej nie chciało, jak to u niektórych słynnych spin doktorów ostatnio w modzie, tylko mu na to wpierw naziści, a potem komuniści nie pozwolili.
Maturę zdał w 1939. Od października 1941 do początku 1944 studiował polonistykę na tajnym Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Warszawskiego. W grudniu 1948 został przyjęty na trzeci rok polonistyki na Wydziale Humanistycznym UW. Studia zostały przerwane aresztowaniem w grudniu 1949 i pięcioletnim pobytem w więzieniu. W listopadzie 1958 został przyjęty na studia polonistyczne na Wydziale Filologicznym UW w trybie eksternistycznym. Złożył na ręce prof. Juliana Krzyżanowskiego pracę magisterską, jednak decyzją rektora UW został w październiku 1962 skreślony z listy studentów. Posiada jednak nieformalny tytuł profesorski nadany mu decyzją rządu Bawarii, gdzie wykładał na uniwersytetach w latach 1983-1990.
Wielokrotnie na forach internetowych, przeciwnicy profesora Bartoszewskiego oceniają go negatywnie z powodu tego, iż jego tytuł profesorski nie jest taki, jak np. panów Kaczyńskich, tzn. podparty politycznie i merytorycznie zgodnymi z zasadami marksizmu-leninizmu i ideologią socjalistyczną pracami naukowymi.
Ze, nie wypromował odpowiedniej liczby, miernych jak w/w doktorantów, a wreszcie, że nie podlizywał się władzy o niepodważalnie należne mu zaszczyty. Profesor działał, walczył z komuną, pracował na rzecz porozumienia międzynarodowego, pisał i publikował. Lista jego dokonań na patriotycznej niwie jest ogromna.

Dlatego myślę, ze wyśmiewanie i deprecjonowanie jego osoby z powodu luk w formalnym wykształceniu, nazywanie "maturzystą", czy "gimnazjalistą" jest nikczemnością. A tytuł profesora, jest podobnie jak doktora, przypisany nie tylko do jednego znaczenia. Do dziś gdy spotykam mych nauczycieli z liceum im. B. Prusa, z sentymentem nazywam ich profesorami, mimo, ze nie wszyscy mieli tytuł magistra.
Myślę też, ze podważanie czyiś praw do tytułów, choćby nawet nieformalnych i czysto honorowych, wynika z własnego bardzo niskiego poczucia wartości, zawiści i znakomicie wyhodowanego przez komunę konfliktu; inteligent – robol z podstawówką, a podkręcanego ostatnio przez zwolenników partii brata człowieka, którego dokonania naukowe są tematem drwin, co też jest mocno niesmaczne."
Paweł Ilecki [tylko magister]
pavile blog via: http://www.kontrowersje.net/node/3155
Napisałem spontaniczny komentarz pod tym kapitalnym artykułem, bo zdarzenie miało miejsce na portalu kontrowersje.net gdzie każdy ma prawo swoje refleksje notować:

Z tymi tytułami, to w ogóle się coś porobiło na całym świecie. Pamiętam, że w Nowym Jorku wielokrotnie obsługiwał mnie jako kelner świeżo upieczony magister filozofii lub matematyki ( niekoniecznie emigrant), albo doktor czegoś tam prowadzący taksówkę (raczej emigrant). Ja sam wróciłem około 3 lata temu do Polski z dumnym tytułem "master of science" i sprzedaję zapałki i papierosy w kiosku, żeby zarobić na grzanki i ulubioną herbatkę. Nie afiszuję się z tym ( bo niby po co?) i byle cham potrafi mnie zbluzgać od ... (słowo wysoko niecenzuralne) tylko dlatego, że się pomyliłem i zamiast "Faktu" podałem mu "Superexpress", albo że sobie za dużo wypił i ma po prostu zły dzień.

Pistacjowy Kosmita
W odpowiedzi na swój komentarz odnalazłem coś takiego:

a ja

A ja kilkadziesiąt lat temu pojechałem sobie do Wrzeszcza i w Cristalu pokłóciłem się z fagasem o to że DLACZEGO w takim "exklusive"( CHGW jak to sie pisze ale ze mnie taki Anglik z Gdańska) lokalu to za "wyszczanie się w kiblu" trzeba płacić i to nie u tzw. (babci klozetowej) tylko u szatniarza...
Wypłacalny byłem ale ZGADNIJ KTO WYGRAŁ?
To tak "a propos" tego Niu Jorku i "świerzo upieczonych magistrów"
Chichot historii...
W Niu Jorku obsługiwał cię pewnie ten magister któremu biedaku w Polsce sprzedajesz zapałki..
Dziewczynka z zapałkami...
Bajki jakieś sadzisz Panie Magister z niu jorku..
PS
Szmatławców nie czytam.
Sami rozumiecie, że do przyjemności takie "cóś" nie należy, jeśli się jednak podjęło decyzję o internetowej publikacji swojej wypowiedzi, należy się liczyć z reakcjami różnej maści.

Rzecz jest o tyle warta uwagi, że szczere oburzenie niejakiego @jajcarza dotyczy rzekomego braku wiarygodności treści mojego komentarza. Czytelnicy znający mnie osobiście, docenią ironię całej sytuacji: gdybym nazmyślał "po Bożemu" wszystko byłoby zapewne cacy.

czwartek, 21 maja 2009

Poprzeczka wyżej

Uwielbiam polskie poczucie humoru, wrażliwość ludzi, ciepłą serdeczność. Jeśli je spotkam.

Nie znoszę ogólnego bałaganu, generalnego braku profesjonalizmu, niesolidności, marnotrawstwa. Drażni mnie powszechne chamstwo i brak elementarnego pojęcia o podstawowych zasadach kultury kraju cywilizowanego: anarchia kierowców, społecznie akceptowane publiczne pijaństwo, przepychanki, przekleństwa, wulgarny język.

Dziwi mnie, że nasze Panie tak często akceptują u swoich partnerów arogancję, niechlujstwo i brak kindersztuby ( całowanie w rękę kobiet jest akurat najmniej chyba potrzebne, a wykonane nieumiejętnie, śmieszy lub wręcz żenuje). Spacerując ulicami obserwuję ładne, eleganckie kobiety, wpatrzone z nabożnym uwielbieniem w ostrzyżonego na zero osiłka o tępym wyrazie twarzy i popularnym przekleństwem na ustach. O co tu chodzi? Jaki taki byle jaki, byle by był?

Jasne, że nie wszyscy tacy są. Na szczęście. Nie ma jednak powodu do samozadowolenia, tylko trzeba popatrzeć krytyczniej wokół siebie. To od Was, Drogie Panie, matki, siostry, żony, koleżanki i kochanki zależy, czy Polaków znowu będzie można słusznie nazywać eleganckimi ułanami. Trzeba ich pogonić i wychować. W tej chwili poprzeczka jest ustawiona o wiele za nisko.
W skali od 1 do 10, za kulturę osobistą i wizerunek przyznaję 3 punkty facetom i 8 dla Pań.

niedziela, 17 maja 2009

Bywają czasem takie dni

Siedziałam od 10-tej w kiosku i sprzedawałam, co kto chciał kupić, a potem poszłam na spacer. Było takie dziwne światło, jak przed burzą. Idąc zastanawiałam się nad swoim życiem i nad tym, co ja tu właściwie robię. W głowie miałam pustkę. Połaziłam jeszcze trochę bez sensu i wróciłam do domu. Jutro pomyślę.

Bywają czasem takie dni.

piątek, 1 maja 2009

1 MAJA

Mija dzisiaj piąta rocznica wstąpienia Polski do UE. Pamiętam swój niepokój, bo sytuacja nie była wcale przesądzona. Polacy jednak powiedzieli ostatecznie TAK i tym samym otworzyli nowe, wspaniałe perspektywy dla przyszłych pokoleń. Nie umiem myśleć o tym bez radości i wzruszenia. Kiedy wyjeżdżałem z Polski w 1978/79 roku nie wyobrażałam sobie nawet, że coś takiego może się zdarzyć naprawdę i że ja tu jeszcze kiedyś wrócę :)

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Kilka sekund z przeszłości

Zobaczyłam go znienacka w polskiej telewizji parę tygodni temu. To trwało zaledwie kilka sekund. Nie mogłam się pomylić, bo jego nazwisko widniało na pasku.

To było w latach 1986 - 88. Druga nieudana próba zalegalizowania stałego pobytu i otrzymania zielonej karty w Stanach Zjednoczonych. Pracowałam jako "housekeeper" w amerykańskim domu u niezwykle bogatego przedsiębiorcy i jego niezrównoważonej psychicznie żony. Tak właśnie nam poradzono, mnie i mojemu małżonkowi - praca w prywatnym domu przez 1,5 -2 lata w trakcie których, pracodawcy wystąpią dla nas o pobyt stały, za pośrednictwem adwokata. Wszystko co się tam działo przez 18 miesięcy jest złym snem, do którego nie bardzo mam ochotę wracać zbyt szczegółowo. Chodzi tutaj głównie o prawnika, który na zlecenie naszego pracodawcy miał się zająć załatwieniem zielonej karty. Jeździliśmy do jego biura kilka razy, dzwoniliśmy kilkanaście. Za każdym razem zapewniał nas, że wszystko toczy się normalnym trybem i będzie załatwione w swoim czasie. Czas jednak mijał, atmosfera u naszych pracodawców była coraz trudniejsza do wytrzymania i moje telefony do biura prawniczego stały się coraz częstsze. Któregoś dnia, sekretarka oznajmiła mi, że pan X chce ze mną pomówić na linii prywatnej. Zatkało mnie, kiedy odezwał się najczystszą polszczyzną: - Ryzykuję bardzo dużo, ponieważ prowadzę na stałe interesy pani szefa. Nie mam jednak sumienia oszukiwać pani dłużej. Nic nigdy nie zostało wszczęte. Chodziło tylko o to, żeby was przetrzymać u siebie jak najdłużej. Mam wyraźne polecenie, aby was zwodzić i nic nie załatwiać. Dlaczego? Bo wszyscy doskonale wiedzą, że po otrzymaniu papierów odejdziecie w poszukiwaniu innej pracy.

To było ponad 20 lat temu. Trudny okres z przeszłości przesunął się błyskawicznie w mojej świadomości. To niby nic wielkiego, ale przez moment wszystko wokół mnie znieruchomiało.

X wygląda znakomicie, jest cenionym doradcą, człowiekiem sukcesu. Wtedy był pracownikiem firmy adwokackiej i zajmował się takimi nieważnymi sprawami, jak nasza fikcyjna, zielona karta. Prawdopodobnie już o tym dawno zapomniał. I dobrze. Niech mu się wiedzie jak najlepiej.

sobota, 25 kwietnia 2009

Wysepki Dobrej Nadziei

Wybrane fragmenty nie wymagają komentarza. Są jak Wysepki Dobrej Nadziei na oceanie jakim jest renowacja naszego kraju:
(...) przez wiele lat, od 1939 r., byliśmy w czymś, co jest odwrotnością Ameryki. Nie byliśmy wcale w odwrotności Europy, my się różniliśmy od kolaborującej Francji i Belgii, choć już mniej od Norwegii i Finlandii. Z Ameryką łączy nas kuzynostwo, choć znamy ją z ekranów, a nie z doświadczenia, a lepiej się przyjaźnić z czymś, co jest odległe. Ciekawe zresztą, że nam przypada do gustu to, co wiemy o Ameryce, na przykład ogromna mobilność tamtego społeczeństwa, a przecież dużo ważniejsze jest to, czego nie wiemy.

- Czyli co?

- To, że tam jest społeczeństwo obywatelskie. Szkołą rządzą rodzice, a nie ministerstwo edukacji, bo takiego nie ma. Nie ma też ministerstwa kultury. Kinematografia nie ma żadnej ustawy. Nam jest głęboko nieznany amerykański stopień odpowiadania za własne interesy, bo my wciąż czekamy, żeby państwo się nami zajęło: czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy. I: o Boże, jak było świetnie za Gierka, niczego się nie bałem, bo miałem etat i nie można było mnie ruszyć, choćbym nic nie robił. To jest kolejny polski dramat. (...) Andrzej Żuławski, Rozmowa, 2005

(...) Systematycznie prowadzone badania pokazują, że w społeczeństwie uczestnictwo w organizacjach społecznych spada z roku na rok. Ten wskaźnik, służący do pomiaru kapitału społecznego, jest niższy w stosunku do krajów europejskich. Przytłaczająca większość społeczeństwa nie należy do żadnej organizacji (89,0%). Tylko 11% Polaków przejawia aktywność w tej kwestii[2].
Także społeczna akceptacja władz lokalnych, której przejawem jest zaufanie do władz lokalnych w swojej gminie lub mieście, jest niska. Ponad połowa badanych (56,4%) darzy małym zaufaniem swoje władze, a 18% nie posiada zaufania[3]. W sumie trzy czwarte Polaków nie ufa władzom lokalnym – czyż nie jest to intrygujące i dające do myślenia…?
Ciekawe jest zestawienie ze sobą szeroko rozumianego „kapitału społecznego” z wykształceniem respondentów [4]. Jak wynika z badań, wyższe wykształcenie niejako „zobowiązuje” do uczestnictwa w organizacjach społecznych itd. Natomiast im niższe wykształcenie posiada respondent tym mniej angażuje się on w kształtowanie czy też rozbudowę kapitału społecznego. Hipotezę to potwierdzają badania przeprowadzone na próbie 38 814 Polaków(CBOS 2008). Możemy się także pokusić o sprawdzenie tej hipotezy i zadać sobie pytanie: Czy ja staram się cokolwiek zrobić, żeby ten organizm działał lepiej…?" Socjoblog, 2009


(...) jestem przekonany, że każdy z nas po to znalazł się na Ziemi, aby ją przekształcać i zmieniać zgodnie ze swoją wizją czynienia dobra. Obecny czas przewartościowania pieniądza i prawdopodobnie nadchodzącego upadku systemu finansowego jaki znamy od dziesięcioleci jest wspaniałą okazją do uzmysłowienia sobie co jest dla nas najważniejsze. Przypuszczam, że pogłębiający się światowy kryzys będzie dla Polaków historyczną szansą wzrostu i umocnienia. Odrobina materialnej niepewności powinna zbliżyć ludzi do siebie i odbudować społeczną solidarność. Jeśli będzie to jedna z dróg do społeczeństwa obywatelskiego to mamy przed sobą świetlaną przyszłość. Ludzie w Polsce lubią się uczyć, potrafią ciężko pracować i rewelacyjnie omijają wszelkie przeciwności. Do globalnego sukcesu brakowało nam tylko wzajemnego szacunku i proaktywności społecznej. Moim zdaniem nadchodzący kryzys dokona korekty w naszej miłości bliźniego. Cieszę się, że jest mi dane być w tym czasie w Polsce."
Swojak na blogu, 2009

środa, 22 kwietnia 2009

Małpki, koziołki - matołki, czyli - bez zmian

Nie chce mi się wierzyć, kiedy widzę i słyszę, że kandydatka na ambasadora przy ONZ przesłuchiwana przez komisję do spraw zagranicznych, oświadcza : "człowiek z moim życiorysem musi czuć się zraniony polityką zagraniczną prowadzoną przez obecny rząd (w domyśle: rząd Donalda Tuska)". Pani Anna Fotyga ma prawo do osobistych poglądów politycznych, które i tak są nam wszystkim dobrze znane z okresu, gdy zajmowała funkcję szefa MSZ za rządów PiS u. Rola ambasadora to najbardziej chyba archaiczna funkcja DYPLOMATYCZNA. Dzisiejsze oświadczenie Anny Fotygi jest dowodem jej niebywałej szczerości, co generalnie stanowi niezwykle chwalebną cechę charakteru. W przypadku kandydata na funkcję dyplomaty jest to szczyt arogancji i bezczelności w stosunku do obecnego rządu i dużej części obywateli. Tak sądzę, bo nie chcę podejrzewać pani minister o bezgraniczną głupotę, ani o nadużywanie prezydenckich małpeczek.

@@@@@@@@@@@...

W Pałacu Prezydenckim istnieje podobno duże zapotrzebowanie na alkoholowe małpeczki. Spacerując sobie po Warszawie można dostrzec z łatwością, że jest to zapotrzebowanie powszechne. Pozostawiane po parkach, trawnikach i bramach puste buteleczki wszelakiej maści wskazują na narodową metodę polepszania sobie nastroju. Pan Lech Kaczyński, jako sztandarowy, konserwatywny patriota, stara się zapewne podtrzymywać lojalnie polską tradycję. Zasługuje więc najwyżej na pochwałę, a nie na złośliwą i pełną brzydkich insynuacji, nagonkę medialną.
Nie zapominajmy, że małpeczki są u nas pod szczególną ochroną!

wtorek, 21 kwietnia 2009

ANDRZEJ ŻUŁAWSKI

ROZMOWA
Głupiejemy w oczach
- Co się panu podoba w Polsce?
- Że to Polska właśnie.

- A jest pan zadowolony z tego, jaka właśnie teraz jest?

- Proszę zwrócić uwagę, że te słowa padły u Wyspiańskiego w "Weselu", gdy Polski nie było w ogóle. A gdy Polska wreszcie się zjawia i jest, zaczyna się też katalog okropnych jej chorób, dolegliwości i nieszczęść. Wówczas łatwiej jest nie lubić, niż lubić.

- Myślę, że teraz jest więcej powodów, by nie lubić.

- Ale tak było zawsze.

- No dobrze, więc co pan lubi dziś, po 16 latach od solidarnościowej rewolucji?

- Nie chcę być pompatyczny, ale wciąż bardzo lubię historię Polski. Można się nią smucić, można się z nią wadzić, ale można też dzięki niej widzieć jeden z barwniejszych krajów na mapie świata. Jeżeli nie myśli się wyłącznie o sprawach doraźnych, ale ma się w głowie tę historię, to już jest jakiś punkt zaczepienia. Lubię też język polski. To jest bardzo interesujący język. Pod warunkiem że się nim włada. Jeden z naszych prezydentów miał z tym kłopot.

- Obecny też ma. Mówi na przykład "proszę panią".

- Żeby nie wspomnieć o "spieprzaj, dziadu". U polityka takie słowa to jest samobójczy strzał. Ale jeśli mówimy o sprawach, które można w Polsce lubić, to tak naprawdę nie ma tu jakiegoś osobliwego katalogu, czegoś, co Rosjanie nazywają "świętą Rosją". My nie mamy "świętej Polski", bo ona jest raczej dziwna, kulawa i grzesznawa.

- A czy taką osobliwością nie jest polska mentalność?

Przemysław Szubartowicz (cd kliknij)
Przegląd
1 grudnia 2005

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Rozmowa z psychologiem społecznym

Jacek Żakowski: - Co nas czeka, kiedy wyjdziemy z tego kryzysu?
Janusz Czapiński: - Po kryzysie globalnym czeka nas nasz własny.
Dlaczego?
Bo się przestaniemy rozwijać. Pociąg globalnej gospodarki musiał się na chwilę zatrzymać, żeby przeprowadzić różne drobne naprawy. Za kilka czy kilkanaście miesięcy ruszy do przodu. Ale my nie zajedziemy daleko. W każdym razie nie na tym paliwie, na którym jechaliśmy przez dwie ostatnie dekady. Bo ono się kończy.
Co się kończy? (cd kliknij)

sobota, 18 kwietnia 2009

Optymistyczna wiadomość

Pod kioskiem w którym pracuję pies zrobił to co pewnie musiał. Jego opiekunka pieczołowicie zebrała wszystko do plastikowej torebki, tłumacząc merdającemu radośnie, że nie było to może najtrafniejsze miejsce. W ciągu 3 lat, spotkałam jeszcze 5 podobnych sytuacji. To razem już 6. Zdecydowanie jest coraz lepiej.

czwartek, 16 kwietnia 2009

Tyci sukcesik w zalążku

Udało mi się przekonać 3 osoby do aktywnego udziału w wyborach. Jesteśmy umówieni, że na najbliższe głosowanie pójdziemy wszyscy razem, a potem spotkamy się u mnie na pogaduszki. To są 3 osoby, które nigdy nie głosowały, bo uważały, że to tylko idiotyczna strata czasu. To na dzisiaj sukcesik w zalążku, dopiero przyszłość pokaże, czy coś z tego rzeczywiście wyrośnie.
cdn...

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Trudna rada

Wczoraj odwiedziłam znajomych. Debatowaliśmy nad ich ewentualnym wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Pytali mnie o radę. Piekielna sytuacja. Co ja im miałam poradzić? Nie lubię umywania rąk szczególnie, gdy ktoś pyta wprost, ale doradcą dobrym nie jestem. Powiedziałam, żeby spróbowali, ale jeśli to możliwe, żeby zostawili sobie "otwartą furtkę" na ewentualny powrót. To trzeba samemu doświadczyć, wypróbować siebie w innej, zupełnie nowej rzeczywistości. Oboje są młodzi, w tej chwili są razem, dużo zależy od nich. W głębi duszy życzę im dużo siły i wytrwałości, bo uważam, że mają tam szansę na bardzo fajne życie. Adwokat diabła się wtrąci i spyta natychmiast: co to znaczy "fajnie", a niby dlaczego nie mieliby mieć szansy na to "fajne" w Polsce?
Mogę jedynie odpowiedzieć tak: fajne w sensie zadowolenia z życia codziennego, z wygody, z pewnej normy cywilizacyjnej tam panującej. Muszą pojechać i spróbować. Nie znajdą czego szukają, mogą wrócić. Teraz ja zagram adwokata diabła i powiem, że spotkałam zarówno bardzo nieszczęśliwych ludzi w Ameryce, jak zadowolonych i radosnych w obecnej Polsce. Ale odwrotnie też. I co? Stoimy w punkcie wyjścia.

piątek, 10 kwietnia 2009

Blogspot prezesa J.K

Natknęłam się na blog Jarosława Kaczyńskiego. Szczerze mówiąc, nie jestem pewna czy jest to rzeczywiście blog prezesa PiSu, czy ktoś zrobił sobie tylko żart. Interesujące, że na pierwszy rzut oka blog wygląda bardzo wiarygodnie. Zastanawia jednak "bogactwo obszaru merytorycznego", bo od lipca 2008 widnieje jeden samotny wpis. Widocznie zapał autora jest umiarkowany. Zainteresowanie internautów również - do tej chwili "profil" odwiedziło 76 osób, a komentarzy do wpisu = 0. Chyba nie muszę tłumaczyć krytyki czego i kogo ten wpis głównie dotyczy.
Panie prezesie, coś ta internetowa propaganda słabiuchno panu idzie :)

środa, 8 kwietnia 2009

Poranny spacer po blogowisku

-->Istnieją w Polsce (i nie tylko) dwie przeciwne sobie ideologicznie, grupy. Jedna to ludzie o poglądach lewicowych, druga to katoliccy konserwatyści.

Każda idea może działać z pewną siłą. Ludzi o poglądach katolickich i "lewaków" można by było więc scharakteryzować stawiając ich na pewnej linii - im bardziej ktoś ma radykalne poglądy, tym dalej jest od centrum tej linii a bliżej pewnego bieguna. Tam gdzie bowiem idea działa skrajnie, tam można wyznaczyć jakiś biegun na linii światopoglądowej.

Problem ujawnia się, gdy dochodzi do sytuacji spornych np. znowu dyskutuje się o prawie do aborcji. Najgłośniej krzyczą wtedy ludzie właśnie reprezentujący skrajne poglądy - konserwatywne lub lewicowe. Osoby oddalone od ideologicznych biegunów, stojące raczej w centrum często aby sprzeciwić się biegunowi, który bardziej im nie odpowiada, zaczynają zbliżać się lub nawet stawać, na biegunie mu przeciwnym. W ten sposób sporo ludzi sprzeciwiających się np. klerykalizacji, choć nie popiera działań lewicy, zaczyna popierać biegun lewicowy (antyklerykalny ponoć), a popierając go - zaczyna z czasem potakiwać innym lewicowym pomysłom, na które wcześniej by się nie zgodzili. Takie postawy prowadzą do ubożenia światopoglądowego społeczeństwa, programów politycznych i skrajnie głupich rozwiązań.

Tak w ogóle, to śmieszne a jednocześnie smutne jest w tym konflikcie to, że każda grupa często wytyka drugiej (zwykle słusznie) fanatyzm, niezrozumienie, zaślepienie, kłamstwa czy narzucanie siłą rozwiązań - nie zważając na to, że sama postępuje tak samo.

Na bazie mechanizmów pierwszego zjawiska, pojawia się drugi problem - dotyczący samego patrzenia jednych ludzi, na ludzi o innych poglądach. Często sympatycy lewicy, która chce całkowitej legalizacji aborcji, gdy mają kontakt z przeciwnikiem tej legalizacji (niekoniecznie konserwatystą - całkowitym przeciwnikiem aborcji) albo też przeciwnikiem refundacji antykoncepcji z budżetu państwa, od razu, bez sprawdzenia słuszności argumentów - klasyfikują go: "katolicki fanatyk", "moher" itp.
Z drugiej strony, gdy osoba nie będąca nawet sympatykiem lewicy, krytykuje Kościół, prokatolickie działania polityków - od razu jest klasyfikowana przez katolickich konserwatystów jako "lewak" czy nawet "komunista".

Jedna i druga strona nie bierze pod uwagę definicji, znaczenia określenia, kryteriów jakie powinna dana osoba spełnić, by można było o niej powiedzieć w określony sposób (lewak, konserwatysta). Wystarczy, że w jakimś jednym punkcie ma podobny pogląd (chociaż inaczej motywowany) jak przeciwna ideologicznie grupa, by taką osobę automatycznie zaklasyfikować do tej grupy.

Mnie samego nie raz z powyższych powodów nazywano "katolickim fanatykiem" - choć jestem ateistą, albo też "lewakiem" - choć nie jestem socjalistą, jestem przeciwnikiem państwa opiekuńczego.

Takie odgórne klasyfikowanie "jak nie jest z nami, więc jest na pewno z nimi" jest oznaką fanatyzmu, spłyconego rozumowania i zawężonego widzenia sytuacji (coś jest czarne albo białe - inne kolory nie istnieją). Ograniczone postrzeganie i rozumowanie zaś może skutkować prostackimi, nietrafnymi i nierzadko "bolesnymi" rozwiązaniami. Jest także pozywką dla demagogów.

Tego typu klasyfikacja jest skutecznym narzędziem samonakręcającej się społecznej propagandy (a często propagandy w ogóle) - jeżeli ktoś głosi coś niewygodnego dla jednej grupy, to wystarczy zarzucić, że należy do strony przeciwnej - nawet jeżeli nie należy, albo jest "swój" - bo niezależnie od tego kim jest, grupa uzna go za wroga, którego słowa należy całkowicie zignorować a z nim samym walczyć.
Daje więc to możliwość walki z "inaczej niż trzeba" myślącymi oraz uodparnia własną grupę na zasadność argumentów jakichkolwiek przeciwników - "po co go słuchać, nie ma racji bo (i tylko dlatego) jest pewnie z tamtymi".
09 lipca 2008, KRYTYK - Onet.pl Blog

wtorek, 7 kwietnia 2009

Refleksje przedwyborcze

Kilka dni temu, mignęła mi na pasku w tvn24 informacja o tym, że Andrzej Olechowski rozważa kandydowanie w najbliższych wyborach prezydenckich. Nie chodzi mi w tym wypadku o jego osobę, tylko o mechanizmy społeczno-wyborcze. Wyobrażam sobie taki hipotetyczny scenariusz: startuje czterech kandydatów. Lech Kaczyński, Donald Tusk, Andrzej Olechowski i Włodzimierz Cimoszewicz. Biorąc pod uwagę żelazny elektorat PiS u, szanse Lecha Kaczyńskiego są procentowo takie jak były, bez szczególnych zmian. Włodzimierz Cimoszewicz cieszy się natomiast dużym poparciem społecznym ( jeśli oczywiście ufać sondażom) i zagarnąłby prawdopodobnie sporą grupę wyborców "bezpańskich" + grupę wyborców Donalda Tuska. Podobnie stałoby się w wypadku Andrzeja Olechowskiego. Lechowi Kaczyńskiemu mógłby chyba aktualnie zagrozić jedynie Zbigniew Ziobro, ale do takiej sytuacji nie dopuści Jarosław Kaczyński, bo doskonale wie, że to byłby również koniec jego własnej kariery. Istnieje według mnie małe prawdopodobieństwo, aby Olechowski lub Cimoszewicz mogli ostatecznie wygrać wybory. Ich kandydowanie może najwyżej zapewnić zwycięstwo Lechowi Kaczyńskiemu, poprzez ilościowe osłabienie elektoratu Donalda Tuska.

Jedyna szansa, to wycofanie się panów Olechowskiego i Cimoszewicza w chwili, gdy miałoby być jasne, że i tak żaden z nich nie wygra. Z jednoczesnym przekazaniem swoich wyborców na konto Donalda Tuska. Nie przypuszczam jednak, że byłoby ich stać na taki gest.

Piszę sobie tutaj o tym, bo wczoraj moi znajomi ucieszeni niezwykle informacją o Olechowskim, zadeklarowali gotowość głosowania na niego. Przy okazji wiem, jak bardzo chcieliby już móc "zapomnieć" o istnieniu braci Kaczyńskich.

Z tego wszystkiego można by wnioskować, że jestem fanatyczną wielbicielką Donalda Tuska i całej PO. Nie jestem. Wielbicielką żadnego polityka nie jestem z zasady, bo im nie ufam, kropka. Jednak KTOŚ tym krajem zarządzać powinien i jedynie w takim stopniu, jako obywatela - politycy, wybory, klasa rządząca mnie obchodzą. Przez 30 lat emigracji polityka nie interesowała mnie zupełnie, bo kraj, a właściwie kraje w których mieszkałam, studiowałam, pracowałam, funkcjonowały efektywnie i mądrze. W Polsce panuje potworny bałagan, w którym szamocze się, często bez sensu, skłócone ze sobą o wszystko, polskie społeczeństwo. Obchodzi mnie to, martwi, złości, niepokoi. Za mojego istnienia już się wiele nie odmieni. Przeszłość odcisnęła tak silne piętno na mentalności ludzi, że trzeba jeszcze kilku pokoleń, żeby mogła zajść rzeczywista zmiana na lepsze, odczuwalna dla każdego obywatela. Wierzę jednak, że kiedyś ludziom będzie tu dobrze, bo jak to górnolotnie wykrzykiwał jeszcze niedawno nasz premier - Polska i Polacy na cud zasługują. Muszą go sobie tylko sami wypracować.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Polscy emigranci

Dans un monde globalisé où les liens d’interdépendance entre les êtres humains, leurs activités économiques et les systèmes politiques sont toujours plus denses, les SUISSES de l’étranger sont, à n’en pas douter, une richesse pour notre pays !

Marzy mi się, że kiedyś w gazetce dla polskich emigrantów przeczytamy podobne zdanie. I tak jak Szwajcarzy, stworzymy coroczny zjazd dla tych wszystkich, którzy będą mieli ochotę w nim uczestniczyć, spotkać się i podyskutować. A z czasem, również Polonia będzie miała swoich zaufanych przedstawicieli w polskim Parlamencie. Sądząc po tym jak trudno jest dzisiaj współpracować ze sobą dla dobra Polski dwóm partiom prawicowym i jak wystarczy drobna różnica w "punkcie siedzenia", żeby dochodziło do destruktywnej walki i nienawiści, to prawdopodobnie daleko nam jeszcze do szansy na jakąkolwiek ugodę, chociażby w imię wspólnych interesów. Nic się przecież nie uda stworzyć czy zorganizować przy bezustannym wzajemnym wyniszczaniu się.

Szwajcaria - maleńki kraj, maleńka emigracja i potrafili się zjednoczyć i coś pozytywnego dla siebie wypracować. Inna historia, inna mentalność, inne obyczaje.

Czy my już mamy na zawsze przechlapane?

Szwajcarscy emigranci

87e Congrès des Suisses de l’étranger – Lucerne, du 7 au 9 août 2009

«Les Suisses de l’étranger,
une richesse pour notre pays?»

En quoi est-ce un enrichissement pour la Suisse d’avoir près de 10% de sa population qui vit à l’étranger? Nos citoyens expatriés apportent-ils une plus-value à notre pays en termes d’image, de renommée et de réseau global de networking ? Et se considèrent-ils eux-même comme des ambassadeurs de notre pays et de ses valeurs? Le 87e Congrès des Suisses de l’étranger abordera toutes ces questions. Prenant pour thème «Les Suisses de l’étranger, une richesse pour notre pays ?», il se tiendra du 7 au 9 août 2009 dans le tout nouveau centre de congrès du Musée des Transports de Lucerne.
Dans un monde globalisé où les liens d’interdépendance entre les êtres humains, leurs activités économiques et les systèmes politiques sont toujours plus denses, les Suisses de l’étranger sont, à n’en pas douter, une richesse pour notre pays !

Représentation directe de la Cinquième Suisse:
le Conseil national dit oui!

Les parlementaires ont accepté l’initiative Sommaruga qui vise à assurer une représentation directe des Suisses de l’étranger au Parlement. L’Organisation des Suisses de l’étranger (OSE) salue cette décision qui est un signe fort dans le processus de reconnaissance de l’apport de nos compatriotes expatriés à notre pays.
Déposée en juin 2007, l’initiative du conseiller national Carlo Sommaruga (PS/GE) demandait la création d’une base juridique pour assurer une représentation directe des Suisses de l’étranger au Parlement. La chambre du peuple a accepté cette initiative, donnant ainsi mandat à la Commission des institutions politiques du Conseil national de préparer un projet législatif. Parmi les 700 000 Suisses expatriés, plus de 120 000 sont inscrits dans un registre électoral et prennent ainsi part activement à la vie politique de notre pays. Ils sont une richesse pour la Suisse. L’OSE se félicite que par cette décision, le Parlement reconnaisse explicitement l’apport de ces Suisses à leur pays d’origine ainsi que leur poids politique croissant. L’OSE est d’avis que la solution passe peut-être par la création d’une loi d’application à l’article 40 de la Constitution fédérale. Celle-ci définirait un cadre juridique clair à la politique du gouvernement envers les Suisses de l’étranger et engloberait la question de la représentation politique, y compris le rôle du Conseil des Suisses de l’étranger, organe représentatif de la Cinquième Suisse. L’OSE souligne que notre pays a un grand intérêt à renforcer les liens avec ses expatriés, de manière à pouvoir profiter de leurs réseaux de contacts et de leurs expériences faites à l’étranger. Cela passe notamment par une meilleure communication. C’est ce pourquoi se bat l’Intergroupe parlementaire «Suisses de l’étranger», composé de plus de 100 membres, et présidé par le conseiller aux Etats Filippo Lombardi (PDC/TI).

piątek, 20 marca 2009

Polonia bez granic

Mój pierwszy krok w kierunku debaty polsko-polskiej zakończył się, jak widać, fiaskiem. Nie znaczy to jednak, że nie warto próbować dalej.
Two Cents, Debunker, St. Wiarus & co., założyli forum dyskusyjne:
http://groups.google.com/group/polonia2009

Może Wam pójdzie lepiej. To jest ważne, żebyśmy zaczęli rozmawiać ze sobą przyjaźnie. Tak jak pisałam już wcześniej - jest w nas wielki pozytywny potencjał, ale podzieleni i rozbici na drobne, jesteśmy bezsilni. Namawiam wszystkich - kliknijcie i wskoczcie na Polonię bez granic. Życzę Wam konstruktywnej debaty. Good luck!
Dopisano 23 marca 2009:
Wykazałam akt dobrej woli polecając prywatne forum "Polonia bez granic" i zostałam w rewanżu, przez założycieli owego forum, zajadle obszczekana ( patrz komentarze poniżej.) Od dzisiaj nic nikomu nie polecam. Kropka.

niedziela, 15 marca 2009

W sprawie paszportów i wojska

W kwestii formalnej, pragnę poinformować tych wszystkich, którzy mają lub tylko myślą, że mają problemy z wjazdem i wyjazdem do/z Polski na zagranicznym paszporcie: mój polski paszport tkwi gdzieś w archiwach policyjnych lub został zjedzony przez myszy - nie widziałam tego czegoś na oczy od 1981 roku, kiedy odesłałam do ambasady polskiej, zastanawiając się poważnie nad zrzeczeniem się polskiego obywatelstwa. Biurokratyczne trudności sprawiły, że machnęłam ręką i nigdy nie zrobiłam tego formalnie. Pierwszy raz od wyjazdu na emigrację, odwiedziłam Polskę w lecie 1993 roku. Poleciałam na 2 miesiące z paszportem zagranicznym. Pies z kulawą nogą nie robił mi trudności. Od tego momentu odwiedzałam już nasz kraj regularnie i mogę przysiąc z ręka na sercu: nigdy nie miałam najmniejszych przykrości. Teraz mieszkam w Polsce od 2007 roku i do tej pory nie załatwiłam jeszcze paszportu polskiego. Uregulowanie mojej sytuacji w postaci otrzymania dowodu osobistego, pesela, nipu, srypu i diabeł wie czego jeszcze, kosztowało mnie tyle cierpliwości i gonitwy, że na samą myśl o załatwianiu paszportu, robi mi się kiepsko. Podróżuję z paszportem zagranicznym i jak do tej pory (tfu, tfu) no problem. Moja przyjaciółka ma paszport amerykański od wielu lat i lata w te i wewte - same story. To nie są żadne "kosmiczne konfabulacje", tylko fakty.


Co do poborów: mamy mieć wojsko zawodowe i koniec z przymusowym braniem do woja:
http://www.profesjonalizacja.wp.mil.pl/pl/44.html

"... projekt tzn. „dużej nowelizacji” ustawy o powszechnym obowiązku obrony Rzeczypospolitej Polskiej jest rozpatrywany przez Stały Komitet Rady Ministrów oraz Komisję Prawniczą w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów (skierowany 26 lutego 2009 r.). Obecnie Zakłada się, że projektowane zmiany wejdą w życie z dniem 1 stycznia 2010 roku.
Projekt ten wprowadza regulacje m.in. w zakresie:
- zawieszania obowiązku odbywania zasadniczej służby wojskowej, przeszkolenia studentów i absolwentów uczelni wyższych w czasie pokoju, a także innych równorzędnych i zastępczych form realizacji tego obowiązku;
- utworzenia Narodowych Sił Rezerwowych (NSR) oraz określenia zasad pełnienia służby w ramach tej formacji;
- stworzenia systemu motywacyjnego dla żołnierzy NSR oraz ich pracodawców;
- zmiany zakresu zadań terenowych organów administracji wojskowej w związku z zadaniami rekrutacyjnymi do służby ochotniczej.
Docelowym rozwiązaniem będzie wprowadzenie z dniem 1 stycznia 2010 r. pełnej profesjonalizacji Sił Zbrojnych, polegającej na wprowadzeniu służby zawodowej, pełnionej jako służba stała i ochotniczej służby kontraktowej (na wzór dotychczasowej zasadniczej służby wojskowej pełnionej nadterminowo). Jednocześnie obowiązek odbywania zasadniczej służby wojskowej oraz przeszkolenia wojskowego studentów i absolwentów szkół wyższych zostanie zawieszony z dniem wejścia w życie ustawy.
Warto zauważyć, iż zgodnie z § 1 rozporządzenia MON z dnia 19 stycznia 2009 r. w sprawie zwalniania żołnierzy z czynnej służby wojskowej i powoływania poborowych do odbycia tej służby w 2009 r. (Dz. U. Nr 11, poz. 62):
„Odstępuje się od określenia terminów powoływania poborowych do zasadniczej służby wojskowej, przeszkolenia wojskiego studentów i absolwentów szkół wyższych w 2009 r.”. Rozporządzenie weszło w życie 26 stycznia 2009 r.
Oznacza to, iż w 2009 r. nie przewiduje się wyżej wymienionych form odbywania obowiązkowej służby wojskowej."

Współczesna wersja MIMESIS

Czytam, czytam, czytam. Dyskusje na forach, zwierzenia, opinie i komentarze. Wszystko o re/emigracji, przez i o re/emigrantach. Z czasem zaczynają mi się rysować pewne określone tendencje. Na forach dyskusyjnych np. zbijają się w mniej lub bardziej ciasne grupy internauci, mający wystarczająco dużo wolnego czasu, aby swoje rozgoryczenia i frustracje (z kraju lub na obczyźnie) ubrać w mniej lub bardziej wyrafinowane słowa i poprzez sprytne podrzucanie swoich "wizytówek" na wszelkich możliwych forach, blogach, zgrupowaniach, itp. ściągać masowo dyskutantów na własne podwórko. Taka strategia stwarza iluzję, że dany adres jest uczęszczany, popularny, "in vogue" czyli, że warto się tam pojawiać i rozdawać na lewo i prawo własne wizytówki. To fascynujące, bo zupełnie samoistnie i naturalnie dochodzi do naśladownictwa w świecie wirtualnym schematów funkcjonujących w naszej codziennej rzeczywistości. Współczesna wersja MIMESIS?

Technologia udostępniła ludziom świat, w którym wszystko jest możliwe. Jednak mechanizmy zachowań ze świata poza wirtualnego odtwarzają się tutaj automatycznie na zasadzie reakcji Pawłowa, ale niby dlaczego miałoby być inaczej? Człowiek jest tylko taki, jakim potrafi być.

Ja urodziłam się z Syndromem Kosmity i konsekwentnie, choć nie zawsze świadomie, wiosłuję samotnie pod prąd. Marzy mi się głupio, żeby Polska stała się prawdziwą Ojczyzną dla wszystkich Polaków i gościnnym, tolerancyjnym i bezpiecznym miejscem dla każdego gościa, który do niej zawita. Nie mam żadnego prawa ani chęci do zmuszania kogokolwiek do odczuwania czegoś, czego nie odczuwa. Rozumiem, że duża grupa polskich emigrantów podpisała/by się obiema rękami pod tekstem Starego Wiarusa. Czy jednak ta diametralna różnica w nastawieniu do Polski musi nas koniecznie dzielić na dobrych i złych patriotów, na "warszawkę" i Polonusów? Na głupich, burakowatych kRajanów i światowych arystokratów z za granicy ? Cytowane epitety zaczerpnęłam z pouczających materiałów, które znalazłam dzięki Wolnej Amerykance. Zainteresowani znajdą tam dużo pikantniejsze zwroty.

Jeśli wzajemnej niechęci i braku porozumienia nie da się (na razie) u nas przeprogramować, to może moglibyśmy chociaż przestać obrzucać się błotem i nie prowokować, wyzłośliwiając się i szydząc na każdym kroku. Ludzie są z natury dobrymi istotami i WSZYSCY dobroci potrzebują. Zacznijmy od codziennej, ludzkiej życzliwości. Brzmi patetycznie i niech tak brzmi.

sobota, 14 marca 2009

"Je ne regrette rien..."

"W zeszłym miesiącu minęło mi pół życia spędzonego na emigracji. Teraz już z górki. Za oknem ocean. Siedzę u siebie - we własnym domu, przy własnym biurku, w Australii, moim kraju, który ćwierć wieku temu jak najdosłowniej dał mi jeść, kiedy byłem głodny, i dach nad głową, kiedy byłem bezdomny, niczego ode mnie nie żądając w zamian. Na ekranie komputera mam polską prasę, w niej sceny jak z "Króla Ubu" - w Polsce, czyli nigdzie. W tle muzycznym - Edith Piaf i szum oceanu." Stary Wiarus, salon24


Kiedy czyta się te pierwsze zdania, wszystko brzmi spokojnie, nostalgicznie, komfortowo.
Światełko zapaliło się u mnie dopiero przy słowach "... w Polsce, czyli nigdzie." Wiem, wiem, to nie znaczy nigdzie "tak w ogóle", to znaczy nigdzie - dla autora. Jednak światełko już błysnęło. Potem walnęła burza z piorunami.

"Wyjeżdżało się - kto przez Niemcy, kto przez Grecję, kto przez Traiskirchen - w innych czasach. W innej fazie życia. Na emigracji zajęliśmy się swoimi sprawami - praca, studia, życie, rodzina, dom, dzieci. A teraz na czyjeś życzenie - szydercze, albo i w dobrej wierze wypowiedziane - miałbym to wszystko cisnąć w kąt i popędzić do dziwnego kraju na drugim końcu świata, żeby tam jeszcze raz zaczynać wszystko od początku? A z jakiego właściwie powodu? Bo tam nadal mają "Latarnika" w spisie lektur szkolnych? Bo tam właśnie ojciec matkę, wiele lat temu?
Co z tego? Ojciec i matka nie żyją. Przyjaciele lat młodości dawno zajęli się wlasnymi sprawami. Ja mam całkiem inne priorytety niż 25 lat temu. Mile wspominane lata studenckie już nie wrócą. Długonoga brunetka z akademika na Placu Narutowicza, moje najlepsze wspomnienie z PRL, ma dziś żylaki, dorosłe dzieci i męża alkoholika. Twarz ma o dziesięć lat starszą niż jej - i mój - rzeczywisty wiek. Dla moich dzieci, Polska jest egzotyczna jak Uganda. Z tym, że kiedy byłem dwa lata temu w Ugandzie, to nikt tam nie rzucał w moją strone mrocznych aluzji, że jak się Ugandzie tak spodoba, to ugandyjska straż graniczna mnie bez ugandyjskiego paszportu z powrotem do domu nie wypuści, bo maja takie jedno ugandyjskie prawo, które im na to pozwala.
Po co zatem właściwie miałbym "wracać do Ojczyzny"?
Żeby się tam dać obłupić specom od odłączania gotówki od sarenki? Wrócić z kraju, w którym nie ma dowodów osobistych ani systemu meldunkowego - do kolejek w urzędach, które musiałbym kolejno przekonać, że choć nie mam PESELu, NIPu, PITu, dowodu osobistego, polskiego paszportu, meldunku ani książeczki wojskowej, to istnieję? Że nie jestem wielbłądem? Że żadne podatki wstecz się ode mnie nie należą, bo ostatnie 25 lat to nie był żaden 'okres czasowego przebywania za granicą'?
Żeby odbyć spowiedź generalną u majorów z WKU i błagać o rozgrzeszenie i przeniesienie do rezerwy? A jak nie wybłagam, to odsiedzieć dwa lata w więzieniu - za swoje postanowienie sprzed ćwierć wieku, że prędzej wyemigruję z Polski, niż zgodzę się maszerować na Paryż czy Kopenhagę ramię w ramię z bratnią Armią Radziecką, przysiągłszy jej braterską lojalność.
Pomimo członkostwa NATO, polska armia jest nadal poborowa. Nie było i nie ma w Polsce ani abolicji, ani przedawnienia zbrodniczego czynu uchylania się przed 1989 rokiem od służby w Ludowym Wojsku Polskim, armii członkowskiej Układu Warszawskiego. Generałów i pułkowników jest w Polsce podobno więcej niż w razem wziętych armiach Niemiec i Francji. Podległość powszechnemu obowiązkowi obrony przedłużono ostatnio do 60 roku życia. W militarystyczno-patriotycznej atmosferze kraju, WKU albo mi odpuści, albo mi nie odpuści, a jakoś nie mam ochoty rozsztrzygać tego dylematu drogą eksperymentu na własnej rzyci.
Zamieszkać w kraju, gdzie nikogo nie interesują realia, a wszystkich tematy zastępcze? W kraju, w którym wre permanentna debata o sposobach rozwiązywania problemów, jakie tu rozwiązano przed pierwszą wojną światową? Żeby dostarczać rozrywki miejscowemu gówniarstwu moją nieporadnością w ich rzeczywistości - taką samą, jak ich nieporadność w mojej?" Stary Wiarus, salon24

cdn...

czwartek, 12 marca 2009

Polacy w Kanadzie też nie głosowali

Ostatnie dni upłynęły mi na surfowaniu po licznych Forach dyskusyjnych (nie dla mnie!) i prywatnych blogach. Z pomocą przyszła mi Tajemnicza Grupa Zamaskowanych: Two Cents - Debunker - Phil - Wychodźca - Pan Tarej - ... Ich cenne uwagi i wskazówki pomagają w moim amatorskim blogowaniu niezwykle i każdemu kto ma jakiekolwiek pytania, a nie posiada doktoratu z informatyki, polecam Blog emigracyjny.
Po namyśle, pytania na poziomie doktoratu też można spróbować, najwyżej powiedzą, żeby nie przeginać. Wtedy przeprosić, podziękować i ... ( po "i" każdy robi to, co uważa za stosowne).

Moje dotychczasowe podróże po blogosferze potwierdziły, jak wielka przepaść dzieli Polaków w kraju i tych rozsianych po całym świecie. Powstała w języku polskim ogromna liczba forów dyskusyjnych, istnieje cała masa prywatnych dzienników. To prawdziwa kopalnia talentów literackich, opisów wstrząsających doświadczeń, humoru, rzeczowych informacji, adresów. Jest też sporo łez, smutku, tęsknoty, żalu i rozgoryczenia. Wiele agresywnych wpisów, wywalania żółtej frustracji na Wacka, na Bolka, na Tuska, na rodaków. Na Polskę. Nie będę przytaczać, jeśli ktoś ma ochotę poserfować, zapraszam na Wolną Amerykankę do Two Cents, znajdziecie tam odpowiednie linki. To naprawdę imponujące. Dzisiaj, proszę każdego o chwilę refleksji . Tak łatwo jest krytykować Polaków za granicą, że nic nie wiedzą o Polsce, odmawiać im prawo do zabierania głosu pod pretekstem, że tu już nie mieszkają. Niektórzy może żyją w ignorancji, ale niektórzy wiedzą i rozumieją więcej od nas. I może warto zadać sobie pytanie, co my wiemy o NICH? O ich problemach, rozterkach, kłopotach administracyjnych z polskimi urzędnikami?

... "Nawet nie zastanawiałem się nad tym jakie warunki trzeba spełnić by zagłosować. Trochę pośrednio zastanawiałem się tylko jaki procent głosujących stanowi stara emigracja a jaki studenci, pracownicy polskich placówek dyplomatycznych, turyści czy “nowi” imigranci. Właściwie wielu spraw jestem ciekaw. Niestety pieniędzy na badania brak a i możliwości skorzystania z badań innych znikome bo nie są prowadzone. Jeśli w tym kraju ktoś zajmuje się emigracją to ciekawią go zazwyczaj procedury, ewentualnie migracje (ich powody, geografia, aklimatyzacja).
Dopiero po przeczytaniu wpisu na Pańskim blogu dowiedziałem się jakie znaczenie ma posiadanie “nowego” paszportu…
Mam jednak wrażenie (na podstawie obserwacji tego co się dzieje w Kanadzie), że wielu Polaków nie głosuje bo uważa, że nie może. W Kanadzie nie głosuje się za granicą więc wielu myśli, że w Polsce jest podobnie. Problemy proceduralne zapewne wszędzie są takie same…"
Polacy w Kanadzie również nie głosowali…

<http://emigracyjny.wordpress.com/2009/01/10/paszport-2/#comment-255>

"To jest rzeczywiście jajo kwadratowe. Ja zacząłem załatwiać swoje polskie dokumenty w końcu 1999 przez polski konsulat. Trwało to 5 lat, dali mi listę dokumentów do załączenia. Było pisanie narracyjne i szczegółowe życiorysu,nazwiska i adresy osób w Polsce, które mogłyby potwierdzić moja polskość itd… W końcu szlag mnie trafił i poszedłem do urzędu w Warszawie. Pani była bardzo zdziwiona. Poradziła, żeby przesłać wszystko do nich z konsulatu. Wysłali pocztą konsularną. Nic nie doszło. Po jakimś czasie wystrzeliło jak diabeł z pudełka i jednak się znalazło.W warszawskim urzędzie poszło już bardzo szybko (w porównaniu), bo po uporczywym ganianiu miedzy urzędami i sądem (!) miałem swój nowy, aktualny dowód, pesel i numer podatkowy.
Na wybory 2005 nie zdążyłem, ale na te w 2007 poszybowałem z szybkością światła..." Pistacjowy Kosmita, Blog emigracyjny, marzec 2009

Ciąg dalszy nastąpi...

czwartek, 5 marca 2009

Marzyciel ma swoje prawa

Za pośrednictwem "Google" spacerowałam sobie ostatnio po licznych forach i blogach związanych z tematyką emigracji i reemigracji polskiej. Ze względu na zbyt powierzchowne spojrzenie, nie mam jeszcze wyrobionego zdania, muszę dłużej i cierpliwiej poczytać, a jest tego sporo. Pierwsze wrażenie jest takie, że panuje w tym wszystkim onieśmielający chaos. Żeby nawiązać ciekawe kontakty wirtualne, trzeba wyselekcjonować kamienie tkz szlachetne z masy bezwartościowych śmieci. Nie mam żadnych pobudek komercyjnych, nie posiadam umiejętności informatycznych i posługuję się wyłącznie własną intuicją. Czytam i jeśli tekst mnie w jakikolwiek sposób uwiedzie - zostawiam komentarz. Z różnych życzliwych głosów wnioskuję, że jest to monotonny i naiwny system. Pewnie tak, ale to w ogóle nie ma być żaden system. Jest mi oczywiście niezwykle miło gdy ktoś decyduje się napisać komentarz na moim blogu. Wiadomo, że każdy kto "bloguje" liczy na odzew ze świata. Jednak po wstępnym zapoznaniu się z paroma "forami" i portalami, nie bardzo widzę swoja małą szalupkę wśród wojennych okrętów i wytrawnych rekinów. Syndrom "Dziewczynki z Zapałkami"? Może trochę, bo zapałki rzeczywiście sprzedaję, ale zapalniczki też, wiec nie jest tak źle:))

Zobaczymy, co będzie jutro, ale dzisiaj pragnę jedynie bardzo serdecznie podziękować tym wszystkim, którzy mnie do tej pory czytają i komentują. Róbcie tak dalej!:)