Niemęsko to zabrzmi, ale utyłem i muszę schudnąć. Nie mieszczę się bowiem w dawne "wykwintne" przyodziewki, obecnie konieczne do "salonowej" pracy. Rozpaskudziłem się. Łaziłem w wygodnych spodniach, szerokich bluzach, obżerałem się słodkimi bułeczkami (o innych pustych kaloriach nie wspominając) i teraz wstyd się ludziom na oczy pokazać. Wszystko mi się wpija, buty uwierają, a około 15:00 mam ochotę chrapnąć pod jabłonką.
Mam dokładnie 5 kilogramów za dużo i mimo starań, waga ani drgnie. Problem nie leży w ilości, ale w jakości. Gdybym jadł twarożek, jajka, pomidory, sałatę, pierś kurczaka, i temu podobne, to byłbym gibki jak gazel (?). Trzeba będzie na jakiś taniec z gwiazdami (tyle że bez gwiazd) się zapisać. Ciężkie jest życie łasucha lubiącego wszystko co słodkie i/lub mączne.
Każdego dnia jest mi w pracy łatwiej o jakiś maleńki milimetr. Jeśli przetrzymam ( a oni ze mną) 6 miesięcy, to mam szansę stać się super-duper profesjonalistą. Trzeba tylko wytrwale zap..... i nie dać się wciągnąć w personalne intrygi. Do zrobienia, ale przy dużym wysiłku.
Czas pokaże.
Cholera, zgłodniałem... W kuchni mam świeżutkie jagodzianki. Jutro tylko woda i ryż, słowo ;)
sobota, 26 czerwca 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
"Nie szata zdobi człowieka". Czy ktoś Was w to rzeczywiście wierzy?
OdpowiedzUsuńUbawiłam się Twoim samokrytycyzmem,fajnie się czyta te refleksje.A to akurat prawda,że nie szata zdobi człowieka. Przekonałam się o tym. Ale moda to jednak duża siła.No i przyjemnie popatrzeć na ładnie/gustownie/ubranych.
OdpowiedzUsuń